Wszyscy dookoła pieją z zachwytu, bo Pink Floyd wydał nowa płytę (nic to, że sklejoną ze ścinków po albumie, który miał premierę 20 lat temu). Ci bardziej wkręceni w stare progresywne granie biadolą, że nową płytę wydało Yes. W zgodnej opinii wszystkich poza psychofanami zespół powinien dokonać swego żywota w 2001. roku po wydaniu „Magnification” i nie brukać swej legendy wieloletnią karuzelą kadrową, a potem dwoma kiepskimi albumami, które udowadniają, że starsi panowie już nie mogą. Nową płytę weteranów z Wishbone Ash przyjęto ciepło zauważając, że Andy Powell po ponad czterdziestu latach na scenie nadal zachował kompozytorską i wykonawczą klasę. A mnie trafia szlag. Tak, powiem to głośno i dobitnie – szlag mnie trafia!!! Skoro płyty oldboyów są tak szeroko komentowane to znaczy, że ktoś na nie czeka, dla kogoś ich muzyka ma znaczenie, komuś jest potrzebna. To dlaczego do ciężkiego licha o wydanej parę miesięcy temu płycie „Time On Our Side” Colosseum mało kto się w Polsce zająknie? Przecież to – bez najmniejszej przesady – ta sama półka!
Dobrych zespołów była, jest i będzie cała masa. Podobno żeby być gwiazdą trzeba mieć owo mityczne „coś”, jakiś magnetyczny czynnik, sceniczną charyzmę. Ale to tylko część prawdy, bo zespół może mieć opinię wspaniałej koncertowej machiny i mimo to sprzedawać płyty w średnich ilościach. Gwiazdy część sukcesu zawdzięczają sobie, a część obrotnym menedżerom i promocyjnej machinie. Tymczasem niektórym wystarczy po prostu granie, bez mizdrzenia się do kamer, wygadywania głupot w telewizji, twierdzenia, że jest się bardziej popularnym niż Jezus, chodzenia bez bielizny do miejsc publicznych, ratowania Afryki apelami świadczącymi o braku znajomości ekonomii i wszystkich innych działań charakterystycznych dla popowych artystów, którym rzekomo „wolno więcej”. I to jest właśnie casus zespołu Colosseum. Sześcioro starych (naprawdę starych – najmłodszy członek zespołu ma 64 lata!) Anglików, którzy umieją pięknie grać, znają swoją wartość jako muzyków a reszta niewiele ich obchodzi. Zespół w złotej erze lat 60’ i 70’ wydał cztery płyty, z czego przynajmniej dwie należą do rockowego kanonu. „Valentyne Suite” było mistrzowskim mariażem bluesa i jazzu z rodzącym się wtedy rockiem progresywnym, a „Live” wzorcem żywego, pełnego improwizacji koncertowego grania. Forma artystyczna nie przełożyła się jednak na grubość portfeli i zespół dokonał żywota. Na szczęście nie na zawsze, bo reaktywował się w 1994. roku na fali nostalgii na „starymi, dobrymi czasami” i działa do dziś z większą lub mniejszą aktywnością.
Ostatnio z mniejszą, ale nie jest to wina muzyków, raczej fatum ciążące nad stanowiskiem saksofonisty. Po śmierci Dicka Heckstall-Smitha jego posadę objęła Barbara Thompson (znana ze swojej formacji Paraphernalia), co było posunięciem oczywistym. Thompson pojawiała się w nagraniach Colosseum jeszcze w latach 70tych, a poza tym jest żoną Jona Hisemana – perkusisty i kierownika zespołu. Wszystko zostało w rodzinie. Niestety u pani Thompson zdiagnozowano stwardnienie rozsiane, co uzależniło działalność Colosseum od jej stanu. Kiedy w 2011. roku miałem zaszczyt oglądać zespół na żywo w Dolinie Charlotty (tak, to był zaszczyt – widziałem w życiu masę koncertów, ale ten do dziś uważam za najwspanialszy i wątpię, żeby jakieś wydarzenie było w stanie go zdetronizować) saksofonistka wspinała się na wyżyny kunsztu, choć siedziała na barowym stołeczku i wyglądała nieszczególnie. Zakulisowe wróbelki ćwierkały, że może to być przedostatni koncert Colosseum w ogóle – potem zabukowany mieli jeszcze Hamburg i szlus, może jeszcze studyjna płyta na pożegnanie. A tymczasem w moim odtwarzaczu kręci się „Time On Our Side”, a zespół właśnie objeżdża Stary Kontynent. Oto triumf sztuki i życia! A sama muzyka też wielkiej zacności, chociaż…
Colosseum było zawsze zespołem, który najlepiej sprawdza się na dłuższych dystansach. Piosenki były dla nich pretekstem do wydłużania komplikowania formy, do natchnionych improwizacji. Tymczasem tym razem najdłuższy, choć też nie powalający rozmiarami utwór „Morning Story” znajduje się na płycie nie wiedzieć czemu na prawach bonusu ( a spróbujcie kupić „Time On Our Side” bez niego. Nie da się!). Co najzabawniejsze – jest on również najwspanialszym fragmentem albumu, gdzie Colosseum wkracza na dobrze sobie znaną ścieżkę nieskrępowanego grania. Poza tym dostajemy dziewięć dość zwartych bluesowo-jazzowych „piguł”. I co? I nic! Colosseum postawiło na krótsze formy, zaprezentowało się rzekłbym w swojej formie bazowej, ale i w tej postaci szóstka weteranów prezentuje swój normalny, dla wielu niedościgniony poziom. Bo to nie żadne leśne dziadki, tylko utytułowani muzycy. Thompson wydała pod własnym nazwiskiem całą masę porządnych jazz-rockowych krążków. Jej mąż, pomijając wielką techniczną biegłość – przewodził też Tempest i Colosseum II (trochę inna muzyczna bajka, ale za to z jaką obsadą – na klawiszach Don Airey, na gitarze Gary Moore). Klawiszowiec Dave Greenslade odniósł spory sukces ze swoim symfoniczno-rockowym składem o jakże skromnej nazwie Greenslade. Gitarzysta Clem Clempson pierwszą solową płytę wydał dopiero dwa lata temu, jest za to współautorem sukcesu Humble Pie. Basista Mark Clarke ma może najskromniejsze CV, ale późniejszy staż w Uriah Heep tez o czymś świadczy. A Chris Farlowe to Chris Farlowe – od pół wieku jeden z najlepszych bluesowych głosów w ogóle. Nie do podrobienia. Łączy „czarną” barwę z jakąś operową emfazą, ale i umiejętnością pięknego scatowania. Tak zupełnie od siebie dodam, że Chris śpiewał na płycie, która leciała na mojej pierwszej randce. I że wiele lat później, już jako stary koń, mogłem mu za to osobiście podziękować. To tyle w kwestii mojej recenzenckiej bezstronności.
Co oprócz wspomnianego bonusu należy do najlepszych momentów płyty? Tu właśnie mam zagwozdkę, bo „Time On Our Side” to bardzo wyrównany zestaw. Mamy do czynienia z garścią udanych, z reguły niespiesznych bluesiorów, do których jazz wkrada się raczej podskórnie, dzięki umiejętnościom muzyków – pokłony szczególnie dla Dave’a Greenslade’a, jego miękki, bujający Hammond brzmi znakomicie. Raz tworzy sympatyczne tło, innym razem wdaje się z saksofonem Thompson w zadziorny dialog – taki, jakie drzewiej bywały w pamiętnej „Valentyne Suite”. Clempson puentuje całość zwięzłymi, trochę „amerykańskimi” riffami. Każdy z instrumentów prowadzących dostaje w poszczególnych utworach swoje „okienka”, ale nie dzieje się to na siłę, wynika z logiki kompozycji. Wokal Farlowe’a ma chyba gwarancję wiecznej używalności, w „Blues To Music” weteran tworzy sympatyczny duet z wokalistką Aną Gracey. Mark Clarke też pokazuje kawał wokalu w tęsknym „Nowhere To Be Found”. Wszystko się tu zgadza. To dobry album Colosseum. No właśnie – dobry. A nie wybitny. Napalałem się na krążek, który urwie mi łeb, tymczasem „Time On Our Side” tylko mnie po główce głaszcze. Przyjemnie, stylowo, w sposób od razu dla zespołu rozpoznawalny. Ale nie ma tu jakiegoś fragmentu, w który mógłbym wpaść jak śliwka w kompot, słuchać go w kółko jak wariat i kręcić z niedowierzaniem głową nad geniuszem Anglików. Jeszcze na poprzedniej płycie, „Tomorrow’s Blues” Colosseum zamieściło wspaniały utwór tytułowy, dorównujący kompozycjom z lat 70tych. Ale „Tomorrow’s Blues” ukazało 13 lat temu… Myślę, że to kwestia wieku.
Ci ludzie nadal są mistrzami w swoim rzemiośle, nadal mają iskrę, ale w okolicach siedemdziesiątki ta iskra nie wywoła już pożaru. Pozostaje granie na poziomie. Inna sprawa, że to pierwszy studyjny album z Barbarą Thompson, której brzmienie jest bardziej jednoznacznie jazzowe niż zmarłego Heckstall-Smitha, który dodawał od siebie szczyptę psychodelicznej aury. „Time On Our Side” to solidna płyta, zyskuje w moich uszach z każdym kolejnym przesłuchaniem, ale wolałbym, żeby była ostatnim premierowym dokonaniem wielkiego zespołu. Lepiej pozostawić po sobie piękne wspomnienia.
4/6
Paweł Tryba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/253330-colloseum-sztuka-mimo-chorob-i-wieku-recenzja