Każda nowa płyta Boba Dylana jest wydarzeniem. Tym razem amerykański bard zaskoczył fanów, sięgając do repertuaru innej legendy: Franka Sinatry. Efekt budzi sentymenty, ale nie dorównuje wrażeniom z albumu „Tempest” z 2012 r.
Obaj są zdobywcami Oscarów,
Grammy, Glob Awards, ale na
pierwszy rzut oka wszystko
ich dzieli: od poglądów politycznych
po gusty muzyczne.
Sinatra (1915–1998) uwielbiany
przez publiczność, hołubiony
przez establishment (i mafię)
mistrz swingującej piosenki
wydaje się zjawiskiem nader
odległym od młodszego o 26 lat
Dylana. Pieśniarza kontrkulturowego
buntu lat 60., który
nigdy nie miał pięknego głosu,
ale miał talent literacki, za
który dostał Pulitzera i jest dziś
„etatowym” kandydatem do Nagrody
Nobla.
Dylan wspomina, że gdy startował, słuchanie nagrań Sinatry nawet nie przychodziło mu do głowy. Dla chłopaka z Minnesoty, który rzucił tamtejsze studia i przyjechał do Nowego Jorku z ambicją zostania artystą, inspiracją był nie gwiazdor z salonów, ale autsajder – Woody Guthrie, twórca gorzkich ballad o tematyce społecznej. Od protest songów – także własnego już autorstwa – zaczął Bob karierę, śpiewając je w 1961 i 1962 r. przy akompaniamencie gitary i harmonijki w klubach Greenwich Village, a potem na płytach i koncertach. Klimaty jego flagowych numerów takich jak „Blowin’ in the Wind” czy „Like a Rolling Stone” niczym nie przypominały nastrojowych szlagierów Sinatry w rodzaju „My Way” czy „Strangers in the Night”.
Z biegiem lat i dni bezkompromisowy
i kontestacyjny Dylan
zaczął jednak dostrzegać konkurencję.
Zaintrygowany energią
europejskiego rocka Beatlesów
i Stonesów poszedł w podobną
stronę. Naraził się wyznawcom
rodzimego folku. Stary kompan
z epoki pieśni antywojennych
Pete Seeger (twórca m.in. ballady
„Where Have All the Flowers
Gone?”) miał ponoć podczas
występu „elektrycznego”
zespołu Boba na Newport Folk
Festival w 1965 r. wtargnąć na
scenę z siekierą, zamierzając
odrąbać przewody gitar.
Siłą Dylana były zawsze albumy
autorskie, ale pod koniec
lat 70. – jak wyznaje w niedawnym
wywiadzie dla dwumiesięcznika
„AARP the Magazine”
– pod wrażeniem longplaya
Williego Nelsona „Stardust”
zaczął się zastanawiać nad nagrywaniem
standardów. Jednak
dopiero w 1993 r. zrealizował
zbliżoną do tej idei płytę „World
Gone Wrong” z nowymi aranżacjami
amerykańskich klasyków.
Z kolei w roku 2009 wydał album coverów świątecznych „Christmas in the Heart”. Obecny krążek jest więc trzecią próbą. Do docenienia Sinatry Dylan musiał dojrzeć. Artyści darzyli się wzajemnym szacunkiem. W 1995 r. Bob wziął udział w koncercie dedykowanym Frankowi w 80-lecie urodzin. W dorobku o pokolenie starszego pieśniarza dostrzegł nie tylko nagrody muzyczne i filmowe oraz imponujące wyniki sprzedaży płyt. Także odwagę sięgania obok piosenek premierowych do takich, które zaistniały wcześniej w wydaniu innych wokalistów. Przebić poprzedników nowymi ujęciami ich własnych hitów – to była ulubiona zagrywka Franka. Tak było m.in. z „Some Enchanted Evening”, kawałkiem wylansowanym przez Ezio Pinzę w musicalu Rodgersa i Hammersteina „Południowy Pacyfik”. Pinza za rolę na Broadwayu dostał trofeum Tony, ale interpretacja Sinatry okazała się większą rewelacją. W przypadku „Autumn Leaves” (czyli „Martwych liści”) Kosmy i Preverta już trudniej rozstrzygnąć, co było lepsze: pierwsze francuskie wykonanie Édith Piaf czy amerykańskie wersje Nata Kinga Cole’a lub Franka Sinatry.
Teraz z wymienionymi i z ośmioma
innymi evergreenami na
krążku „Shadows in the Night”
mierzy się Dylan. Wyznał, że –
wbrew ostrzeżeniom – pracując
nad starymi przebojami, wcale
nie czuł się jak na polu minowym.
Trzeba jednak stwierdzić,
że pułapki były. Bob zrezygnował
z rozbudowanych partii orkiestrowych,
stawiając na maksymalną
prostotę interpretacji
z kilkuosobowym zaledwie zespołem.
Dyskretny akompaniament
wyraźnie eksponuje jego
głos dziś – o dziwo –brzmiący
chyba czyściej niż kiedykolwiek,
choć niższy, ciemniejszy. Tak,
ale przy dobrej dykcji wokalisty
wychodzą na jaw mielizny
tekstów melodramatycznych
kawałków sprzed dziesięcioleci.
Twórcy płyty – mówiąc językiem
Wojtka Młynarskiego –
„podchodzą wolne numery”.
Wybrane kawałki to bynajmniej
nie fokstroty, ale szlofoksy,
walce angielskie, tanga. Wykonanie
trzyma się tempa oryginałów
albo je jeszcze spowalnia, co
daje efekt monotonii. Tak więc
35 minut nostalgicznej muzyki
słucha się z sentymentem, lecz
bez zachwytu. Jakże odległe to
od oryginalności niedawnego
albumu „Tempest”, na którym
wszystko: od koncepcji, po muzykę
i przejmujące strofy Dylana,
było najwyższej próby.
Wyborną formę Boba mogliśmy sprawdzić ostatniego lata w podsłupskiej Dolinie Charlotty. Artysta i teraz jest na trasie, objeżdża Stany. Ale właśnie już 6 lutego, dwa dni przed doroczną ceremonią rozdania trofeów Grammy, zatrzyma się w Los Angeles, gdzie z rąk byłego prezydenta USA Billa Clintona odbierze honorową nagrodę dla Osobistości Roku: MusiCares 2015. Galę uświetni koncert, na którym utwory Dylana zaśpiewają m.in. Bruce Springsteen, Willie Nelson, Tom Jones, Alanis Morissette, Bonnie Raitt, Black Keys, Norah Jones, Neil Young, trio Crosby, Stills & Nash. Szykuje się wydarzenie nie tylko towarzyskie.
Bob Dylan, „Shadows in the Night” wyd. Columbia/Sony
Polecamy nowy numer wSieci, gdzie więcej znakomitych tekstów o kulturze!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/253272-wsieci-bob-dylan-podchodza-mu-wolne-numery-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.