POLSKIE GÓWNO. Autoironia z przegięciami. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Jeśli lubisz muzykę i radiowe audycje Tymona Tymańskiego, będziesz Drogi Widzu zachwycony! Jeśli liczysz na przemyślny scenariusz i wyrafinowaną grę aktorską - wyjdziesz z kina zawiedziony.

CZYTAJ RÓWNIEŻ recenzje Łukasza Adamskiego:POLSKIE GÓWNO. Przaśny chaos Tymańskiego. RECENZJA

„Polskie gówno” jest traktatem na temat autentyczności we współczesnym showbiznesie. I żalem, że jest jej tak mało, że już tak niewiele zależy od dobrych pomysłów wykuwanych przez grupę przyjaciół, że właściwie wszystko da się wyprodukować. I, że to "wyprodukowane" staje się popularniejsze niż to „autentyczne”. W tym miejscu ważne zastrzeżenie - tego filmu nie można traktować serio. To komedia, momentami czarna, momentami wielobarwna (nie tęczowa), przejaskrawiona do granic możliwości, ale opowiadająca tak naprawdę o poważnym kryzysie sztuki. O pójściu na łatwiznę i wszechobecnej szmirze, w którą prawie każdy „prawdziwy” rockandrollowiec musi wdepnąć, bo ominąć tego już dziś się nie da. Zdecydowany plus dla Tymona za autoironię.

Muzyka pochodzi z serca, albo z dupy, nasza pochodzi z serca, a ich… no właśnie

-mówi w jednej z dwóch dla mnie kluczowych kwestii w filmie Tymon Tymański.

W filmie ciężko oceniać grę, aktorską, bo odtwórcy ról, które niewątpliwie przyciągają uwagę w filmie Grzegorza Jankowskiego… nie są aktorami. Grzegorz Halama to kabareciarz, Robert Brylewski i Tymon Tymański to muzycy. Ale to akurat nic nie szkodzi, bo pewnie niejeden zawodowy aktor wyłożyłby się mając do zagrania np. „Bryla”. Legendarny punkrockowiec w filmie jest sobą, pije, jara skręty, filozofuje po swojemu. To wystarcza. Film raczej jest składanką kabaretowych skeczów, scenek mniej bądź bardziej udanie sklejonych w coś, co Tymon pewnie chciałby nazwać scenariuszem. Te kręcone w ciasnych wnętrzach scenki są zarówno siłą, jak i słabością filmu. Gdyby posklejać je w dowolnie innej kolejności, wyszłaby tak samo atrakcyjna opowieść. Między innymi dlatego nie rozumiem, dlaczego „PG” jest filmem kinowym, wydaje mi się, że obejrzenie go w domu, na DVD w zupełności wystarczy.

Momentami jest wulgarnie, momentami naprawdę śmiesznie, bywa też obrzydliwie. Jak to w życiu, a już na pewno w życiu rockmana w trasie. Tymański, a szczególnie Brylewski sporo na ten temat wiedzą i z widzem się tą wiedzą chętnie dzielą. Jak w filmie dokumentalnym, którym po części „Polskie gówno” jest. Ciekawie wmontowane są wstawki kręcone niby telefonem komórkowym, to nadaje dynamizmu, który niestety często przeradza się w chaos nie do ogarnięcia. Są muzycy, manager, gruppies, oszuści, gangsterzy, bankruci, tv shows, jurorzy, pseudogwiazdy i „prawdziwi” punkrockowcy, którzy z całym tym… chaosem muszą się zmierzyć.

Jednego reżyserowi naprawdę zazdroszczę, że miał okazję pracować w grupie zaprzyjaźnionych osób. To czuć z ekranu, że kilka osób pojawiło się tutaj, bo chciało pomóc kumplom i te epizody będą na długo zapamiętane. Np. fałszujący na klawiszach Leszek Możdżer jest garbatym jak Quasimodo lokajem u pewnego „mecenasa” (Jan Peszek). Czy to mogłoby się wydarzyć gdzie indziej? Może i mogło, ale wydarzyło się w „Polskim gównie” i basta.

Wróćmy jeszcze na chwilę do warstwy dokumentalnej. Film powstawał ponoć przez siedem lat, ale wykorzystano w nim archiwalne nagrania. Jakieś 35 lat temu podczas jednego z punkowych festiwali kamera przydybała Roberta Brylewskiego, młodego nieśmiałego gitarzystę z fantazyjną, tlenioną grzywką. „Brylu” jest na tych nagraniach tak nieśmiały, że momentami trudno uwierzyć, że to ten sam zmęczony życiem i głośno rechoczący gość, którego widzimy kierującego rockandrollowym busem.

Opiekunem artystycznym filmu jest Wojciech Smarzowski, to „jego ludzie” wzmacniają film w warstwie profesjonalnego aktorstwa. Są Sonia Bohosiewicz (uzależniona od seksu i internetu celebrytka), Bartłomiej Topa (reżyser talentshow w telewizji PolWsad), Arkadiusz Jakubik (Dudek Meissner - wokalista, któremu się wiedzie) i Marian Dziędziel (Henryk Bydgoszcz, ojciec zadłużonego rockmana).

Podtytuł filmu to „wściekły musical”. I z tym się zgodzę, a nawet coś bym dodał. Bo „śpiewane” dialogi Tymona (syna) i Mariana Dziędziela (ojca) to pełna groteska. Podobnie jak alkoholowo - kacowe dialogi z Arkadiuszem Jakubikiem. Wtedy właśnie pada drugie zdanie - klucz. Dwóch aspirujących do sławy muzyków Jerzy Bydgoszcz (Tymański) i Dudek Meissner (Jakubik) licytuje się, który z nich jest bardziej autentyczny. To także dyskusja o tym, czy da się jeszcze dziś iść pod prąd, działać kontrkulturowo.

Ja nie mówię, że nie udaję. Ale ja udaję zajebiście, a ty udajesz, że nie udajesz

-mówi Meissner. I to jest chyba kwintesencja showiznesu, pewnie nie tylko polskiego.

P.S. Tytuł filmu może świadczyć o tym, że „twórcy” zrobili coś, do czego sami nie są przekonani i zaasekurowali się próbą skandalu na wejściu. Bo to się pewnie sprzeda.

Marcin Wikło

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych