FOXCATCHER. Z psycholem na macie. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Bennett Miller dowiódł już w „Moneyball”, że potrafi wycisnąć ze sportowego dramatu o wiele więcej niż większość twórców takiego rodzaju kina. O ile jego poprzedni film był opowieścią o triumfie pozytywnie zakręconego trenera, o tyle „Foxcatcher” opowiada o postaci mrocznej i niejednoznacznej. Ponownie też Miller odkrywa talent do dramatycznych ról u komika. W „Moneyball” zabłysnął Jonah Hill, teraz znakomitą kreację tworzy Steve Carell. Głównie dla niego ten film warto zobaczyć.

„Foxcatcher” opowiada prawdziwą historią, która wstrząsnęła środowiskiem amerykańskich zapaśników pod koniec lat 80-tych XX wieku. John du Pont (Steve Carell) jest nie tylko dziedzicem wielkiej fortuny, ornitologiem i filantropistą, ale również niespełnionym sportowcem, który pragnie zapisać się w historii jako mecenas wrestlingu. John to sfrustrowany brakiem matczynej miłości „bogacz” próbujący fortuną kupić sobie szacunek ludzi, których podziwia. Realizując własne marzenia buduje na terenie swojej posiadłości halę sportową, gdzie „trenuje” zespół zapaśników, walczących później na olimpiadzie w Seulu czy mistrzostwach świata. Do swojej drużyny zwanej „Foxcatcher” sprowadza braci Schultz, którzy mają mu zagwarantować międzynarodowe sukcesy. David ( Mark Ruffalo) i Mark (Channing Tatum) to zdobywcy olimpijskiego złota, którzy kuszą się na ekskluzywne warunki, jakie gwarantuje im milioner. Z biegiem czasu okazuje się jednak, że du Pont ma drugie oblicze, wewnętrznego demona, który tylko czeka by niczym krwawy dżin wydostać się na zewnątrz.

Mam pewien problem z „Foxcatcher”, który już został obwołany wszem i wobec arcydziełem. Nie dostrzegam w tej opowieści niczego nadzwyczajnie pociągającego, choć bez wątpienia jest to film ciekawie łączący dwie różne opowieści. Z jednej strony oglądamy trochę wyświechtaną, ale solidnie ujęte współzawodnictwo braci, objawiające się w zarówno w zazdrości jak i bezgranicznej miłości. Channing Tatum i Mark Ruffalo tworzą wiarygodny duet i widać ich fenomenalne fizyczne przygotowanie do roli zapaśników. Prawdziwy Mark Schultz opowiadał zresztą ile czasu spędził z obydwoma aktorami, pomagając im zrozumieć istotę tego sportu i motywacje granych postaci. „Foxcatcher” należy jednak do Steve Carella, który na ekranie absolutnie przeistoczył się w ekscentrycznego Johna du Pont.

Carell może dzięki tej roli osiągnąć coś, co nie udało się innym aktorom komediowym, którzy próbowali sił w poważnym repertuarze. Choć nie zapominajmy, że Jim Carrey mimo wybitnej kreacji w „Człowieku z księżyca” nigdy więcej podobnego poziomu nie osiągnął. Czy Carell inaczej pokieruje swoją karierą po możliwym Oscarze za swoją rolę? Aktor subtelnie buduje postać pełnego mroków milionera, który jedynie czego pragnie, to akceptacji swojej zimnej i sukowatej matki (Vanessa Redgrave). Nie parodiuje dziwacznego du Ponta. Choć ma na sobie tonę makijażu, to nie maskuje pod nim prostego naśladownictwa swojego bohatera, co zrobił choćby Anthony Hopkins grający Hitchcocka. Carell tworzy rolę pełną i zniuansowaną. Zamiast szarżować, gra spojrzeniami i delikatną mimiką. Momentami ociera się o infantylizm właściciela „Klubu 54” Steve Rubella w wykonaniu Mike’a Myersa, by za chwilę stać się nieznośnym tyranem gnojącym swoich podopiecznych. Ostatecznie psychopatyczna osobowość du Pont doprowadziła go do więzienia. Za co? Postarajcie się nie sprawdzać tego przed seansem. Finał filmu jeden z niewielu prawdziwie emocjonujących fragmentów tej historii.

Bennett Miller stara się wytłumaczyć postać du Ponta głównie poprzez pryzmat jego kompleksów i brak miłości rodzicielskiej. Skąd się ona wzięła? Oczywiście z wrodzonego u „bogaczy” kultu mamony. Twórca „Moneyball” zbyt jednoznacznie rysuje panią du Ponta, która za żadne skarby nie chce by jej syn zadawał się z „motłochem” i uprawiał sport dla pospólstwa. Tym samym reżyser, który za pomocą natężenia barw wnętrza pałacu pokazuje pustkę życia w złotej klatce, popada w karykaturalny obraz „burżuazji”. „Foxcatcher” ma mocno antykapitalistyczny wydźwięk, który nie jest podparty zbyt wyszukanymi metaforami.

Historia zamyka się więc w relacji trzech facetów, z których jeden jest skrzywdzonym w dzieciństwie psychopatą, pragnącym być ojcem i kochankiem ( motyw homoerotyczny również tu jest) swojego naiwnego podopiecznego. W zamian wymaga jednak pełnej uległości i posłuszeństwa, która otwiera oczy młodzieńcowi. Brzmi znajomo? Widzieliśmy to już w „Boogie Nights”, „Wielkim Liberace” czy „Klubie 54”. Owszem jest ten motyw w „Foxcatcher” bardzo dobrze rozegrany. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to wtórne. Z solidnego dramatu sportowego zostaje głównie rola Carrela, którego postać może stanąć obok najsłynniejszych sadystów kina. To trochę za mało by nazwać film arcydziełem, jak robiono to nad wyraz często na festiwalu w Cannes.

3,5/6

Łukasz Adamski

„Foxcatcher”, reż: Bennett Miller, dystr. UIP

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych