„Blue Ruin” jest filmem ciekawym z jednego zasadniczego powodu. Oto grupa kumpli postanowiła zrobić film i nie miała na niego ani grosza. Co zrobiono? Ano zebrano pieniądze w internecie dzięki portalowi Kickstarter. Ile? Okrąglutki milion dolarów. I naprawdę przyzwoity oraz klimatyczny film powstał. Takie rzeczy tylko w Ameryce!
Nie jestem aż takim entuzjastą „Blue Ruin” Jeremy Saulniera jak większość polskich krytyków, którzy rozpływają się nad filmem w zachwytach. Choć ta grecka tragedia, osadzona w prowincjonalnej Ameryce wpisuje się w solidny klimat filmów o vendetcie, to ja jednak pozostanę sercem przy kilku innych filmach tego gatunku, choć Saulnier momentami potrafi wstrząsnąć widzem i przykuć go do telewizora. Jednego filmowi odmówić bowiem nie można- ma on swój specyficzny, niepokojący i dziwacznie drażniący klimat.
Dwight Evans (Macon Blair) mieszka na plaży w swoim starym samochodzie i jest samotnikiem z wyboru. Jego spokojne życie z dala od cywilizacji zostaje jednak brutalnie zakłócone. Pod wpływem szokującej informacji będzie musiał wrócić do domu swojego dzieciństwa, by chronić bliskich przed śmiertelnym zagrożeniem. Demony mrocznej przeszłości zmienią tego na co dzień delikatnego człowieka w mściciela, dokonującego aktu zemsty za zbrodnię, która rozbiła jego rodzinę. (opis dystrybutora).
Saulnier stara się łamać gatunkowe klisze. Jego tarantinowska „Panna Młoda” wygląda jak menel, który po ogoleniu brody ma jeszcze mniej złowieszczy wygląd. Trochę to casus Waltera White’a z „Breaking Bad”, który wpisuje się w popularny ostatnio u filmowców wizerunek demonicznego przestępcy o pospolitej urodzie. Evans nie ma w sobie nic z pewnych siebie mścicieli, którzy precyzyjnie planują każdy krok by zrealizować swój krwawy plan. Bohater działa momentami po omacku, wplątując się w kolejne kłopoty właśnie jak bohaterowie greckich tragedii. Spirala się nakręca, przemoc rodzi przemoc a jedynym wyjściem w błędnego i krwawego koła jest porzucenie planów. Czy jest to jednak możliwe?
Blisko filmowi debiutującego filmowca jest do zapomnianych dziś obrazów Johna Dahla w stylu „Red Rock West”. Dosłowna przemoc sytuuje go zaś w okolicach „Fargo” braci Coen. Niemniej jednak momentami czuć zbyt usilne manieryzmy reżysera. Choć jest to film klasycznie „offowy” i rządzi się swoimi prawami, to wydaje się jakby twórcy celowo konstruowali niektóre sceny pod dyktando wytycznych „kina artystycznego”. Może wynika to z niedoświadczenia reżyserskiego Saulniera, pozbawionego lekkości choćby Roberta Rodrigueza, który również debiutował filmem za kilkanaście tysięcy dolarów ( „El Miariachi”). Przemoc pokazana bez nawiasów i retuszu, która u braci Coen było absurdalna, u Saulniera podkreśla surowość opowiadanej historii. Choć jest uzasadniona i brak jej estetyzacji Tarantino czy Rodrigueza, to również miałem nieodparte wrażenie, że jest umieszczana w filmie z powodów komercyjnych.
Niemniej jednak "Blue Ruin" jest filmem interesującym i dowodzącym, że jego reżyser może mieć przed sobą przyszłość w Hollywood. Nie przez przypadek film otrzymał prestiżową nagrodę na festiwalu w Cannes. Mam jednak nadzieję, że Jeremy Saulnier odnajdzie swój własny styl, który na razie, choć ciekawy, jest imitacją ikon „offu”.
3/6
Łukasz Adamski
„Blue Ruin”, reż: Jeremy Saulnier. Film dostępny na cineman.pl
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/252972-blue-ruin-msciciel-z-przypadku-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.