Sławę przyniosły mu odgrywane z niezwykłą energią covery oraz... koncert na Festiwalu Woodstock, gdzie zagrał min. przebój "With A Little Help From My Friends" Beatlesów. Choć był utalentowany, to jednak ten jeden występ zadecydował o przyszłości Cockera, a przede wszystkim rejestracja tego występu, tak formie filmu, jak i festiwalowej płyty. Nic więc dziwnego, że wokalista przez wszystkie lata swojej kariery bardzo dobrze czuł się na scenie. Chropowaty głos jeszcze bardziej dojrzał i pasował doskonale do mieszanki bluesa, soulu, rocka i popu.
Choć nieustannie koncertował, to jednak dopiero w ubiegłym roku postanowił wydać koncertowe wydawnictwo, po raz pierwszy od 20 lat."Fire It Up - Live" promował utwór "Up Where We Belong".
Zadziwiające, że Joe Cocker nie od razu docenił swój występ na Woodstock'69. Być może narkotyki i alkohol tak zdominowały to wszystko co działo się na scenie, że wydawało się wtedy, że był to jeden z wielu występów. Dopiero obrastanie festiwalu legendą doprowadziło Cockera na muzyczny piedestał. Była to jednak trudna droga, bolesna i pełna upadków. Mało brakowało, a na tej hipisowskiej legendzie kariera wokalisty by się skończyła.
Paradoksalnie, choć wokalista poszedł za ciosem i wydał od razu po festiwalu płytę nie wykorzystał jej atutu. Płyta "Joce Cocker!" z listopada 1969 roku była kontynuacją płyty "With A Little Help From My Friends" wydanej kilka miesięcy wcześniej, w kwietniu 1969. Seria koncertów i jej skomasowanie spowodowały, że wokalista zaczął staczać się tak obyczajowo, jak i fizycznie. Kolejną studyjną płytę wydał dopiero w 1972. Jednak było już za późno na poprawienie swojej opinii, a przede wszystkim na ponowne obudzenie talentu. "Something to Say" nie przyniosła mu już ugruntowania popularności. Zniszczył ją nałogiem alkoholowym i narkotykowym. Mógł trafić nawet do więzienia, w 1972 roku deportowano go z Australii za posiadanie narkotyków. Zdarzenie to doprowadziło do marazmu artystycznego.
Lata 70-te to stracony artystycznie czas, kolejne wydawane płyty "I Can Stand a Little Rain" - ze znakomitą kompozycją "You Are So Beatiful" (1974), "Jamaica Say You Will" (1975), "Stingray" (1976) i "Luxury You Can Afford" (1978) nie przyniosły mu pożądanego powrotu na muzyczny szczyt. Pomimo plejady znakomitych gości przy ich realizacji ( min. Dr. John, Billy Preston, Jim Price, Jeff Porcaro, Eric Clapton, Albert Lee), stał się muzykiem niszowym, tylko hipisowskiej generacji. Potrzebował przełomu, który mu dała nie muzyka, a kobieta jego życia - Pam. Uratowała go nie tylko dla fanów, ale przede wszystkim dla samego siebie.
Przebudzenie muzyczne Cockera nastąpiło w latach 80-tych i było efektem szerszego spojrzenia na swoja twórczość, porzucenia hipisowskiego repertuaru i współpracy z muzykami, dotąd zbyt egzotycznymi, jak dla niego. Płyta "Sheffield Steel" (1982) była orzeźwieniem. Nie odniosła komercyjnego sukcesu, ale skierowała uszy krytyków muzycznych na skazanego już na zapomnienie i odgrzewającego stare kotlety wokalistę. Współpraca z dynamicznie rozwijającym się Robertem Palmerem i muzykami sceny reggae Jimmy Clifem, "Sly" Dunbar i "Robbie" Shakespearem uwspółcześniła w dalszym ciągu odgrywane przez Cockera covery. "Seven Days" z repertuaru Boba Dylana nosił już znamiona muzyki pop, do której zaczął się skłaniać Cocker, co w niedługim czasie zaczęło owocować.
Płyta "Civilized Man" z 1984 roku była już ustabilizowana brzmieniowo. Cocker nie poszedł w stronę komercyjnego reggae, ale postanowił zmiękczyć muzykę, dodać sporo melodii, a reggaeową rytmikę wprowadzić w rejony popu. Odtąd Jego kariera zaczynała dojrzewać i nabierać niespotykanych dotąd w jego twórczości blasków. Kolejne wydawnictwo "Cocker" (1986) przyniosło mu szczyty list przebojów, a utwór "Shelter Me" stał się jego nowym kanonem. Płytą "Unchain My Heart" (1987) i nagraniem tytułowym wpasował się idealnie w dekadę, która nie była przychylna wykonawcom z ery hipisowskiej. Okazało się, że Cocker odnajduje się w stylistyce, która jest kompromisem między własnym spojrzeniem na muzykę, a wymogami rynku.
Swoją pozycję Cocker ugruntował płytą "One Night of Sin" (1989) i "Night Calls" (1991), od tej pory mógł być pewien, że jego pozycji na rynku muzycznym już nic nie zmąci. Mógł nawet pozwolić już sobie na muzyczną repertuarową dowolność i nie wychylanie się poza swój styl. Nie potrzebował eksperymentowania. Płyty studyjne "Hymn for My Soul"(2007), "Hard Knocks" (2010)i "Fire It Up" (2012) ukazywały mocno tę niezależność artystyczną, na którą tak ciężko pracował, wpadając w nałogi i komplikując sobie prywatność przez kilkanaście lat swojej muzycznej działalności.
Koncerty to był bardzo pewny element kariery Joe Cockera, zatem pewnego rodzaju symbolicznym stało się ich udokumentowanie wydawnictwem "Fire It Up - Live", które stało się zwieńczeniem jego działalności na scenie - pierwszym po 20 latach, ale też i ostatnim.
Joe Cocker zmarł 22 grudnia 2014 roku na raka płuc w swoim domu w Kolorado.
GK
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/252953-joe-cocker-nie-zyje-wspomnienie