10 NAJLEPSZYCH FILMÓW 2014 roku. Lista Adamskiego

Zbliża się koniec roku i początek najróżniejszych zestawień. Wczoraj przedstawiliśmy ranking najgorszych filmów roku, który sporządził redaktor naczelny portalu wNas.pl. Teraz prezentujemy listę najlepszych filmów jakie w mijającym roku pojawiły się na ekranach polskich kin.

Poniższa lista różni się zasadniczo od amerykańskich zestawień najlepszych filmów roku. Z uwagi na to, że część premier z 2013 roku pojawiło się u nas dopiero w tym roku, i kilka ważnych filmów z tego roku w naszych kinach zagości w roku 2015 zaskoczyłaby pewnie ona kinomanów zza oceanu.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: 10 NAJGORSZYCH FILMÓW 2014 roku]Lista Adamskiego


10.Wolny strzelec

Lou (Jake Gyllenhall) to drobny „nocny” złodziejaszek, który natyka się przypadkowo na ekipę niezależnych filmowców pod kierunkiem Joe Loder (Bill Paxton) sprzedających mediom ujęcia krwawych wypadków i morderstw. Od dawna szukający swojego miejsca w życiu zaopatruje się więc w GPS, małą kamerę, nasłuch policyjny i wyrusza w miasto, stając się prędko najgorętszym reporterem w L.A. Sukces Lou nie bierze się tylko stąd, że wchodzi tam, gdzie nie mają czelności wejść hieny będące w branży o wiele dłużej. Lou jest psychopatą, który nie ma oporów by robić rzeczy szokujące nawet starych wyjadaczy z branży. Ukryty za przyklejonym uśmiechem i ugładzoną gadką nie posunie się przed najbardziej perfidnymi działaniami tabloidowych hien. On nawet nie zagłusza sumienia gadką o naciskiem reklamodawców, jak jego diaboliczna wydawczyni Nina ( Rene Russo). On po prostu kocha krew. Wielką rolę po raz kolejny tworzy Gyllenhaal. Raz demoniczny, raz dziecinnie bezbronny Lou ma w sobie coś zwierzęcego. W jego oczach czai się pierwotny instynkt każący zaatakować ofiarę w najmniej spodziewanym dla niej momencie. Nawet gdy filmuje wypadek swojego kolegi po fachu nie drgnie mu powieka. Hiena rzuca się na drugą hienie, nie rozmyślając, że kiedyś znajdzie się w jej miejscu.

(...)

Film Dana Gilroya to jednak przede wszystkim porażający obraz współczesnych mediów. Lou staje się gwiazdą, gdy nagrywa bryzgające krwią zwłoki jeszcze przed przyjazdem karetki. Po co zaś ukrywa przed policją wizerunek sfilmowanych morderców, którzy dokonali masakry w jednej z bogatych dzielnic? Bowiem napuszczenie policji w bardziej odpowiednim momencie zagwarantuje pokazanie w telewizji na żywo strzelaniny. „Nasze wiadomości mają przypominać białą kobietę, która z krzykiem biegnie ulicą z poderżniętym gardłem”- mówi wydawczyni. Czyż nie właśnie na tym opierają się coraz częściej również media polskie?

Cała recenzja TUTAJ

9.Lego Przygoda.

„LEGO Przygoda” zarobił na świecie 250 milionów dolarów (sic!). Gwarantuję, że ten film jest idealnym prezentem nie tylko dla waszych dzieci, ale również dla was. Pamiętacie niebieskiego i skromnie wyposażonego ludzika- kosmonautę, który pojawił się w pierwszych zestawach lego w latach 90-tych? Zarówno jemu, jak i policjantom czy innym figurkom z kaskami pękała jego dolna część. W „LEGO Przygoda” kosmonauta ma również pęknięty hełm, i co chwila pragnie powrotu do lat 80-tych. A czy oglądaliście „Lego Gwiezdne Wojny” z Lordem Vaderem, który dostaje zadyszki i do bólu narcystycznym Batmanem? I jest właśnie ten film. Ironiczny, balansujący na granicy autoparodii, odwołujący się do sentymentów i pełen odniesień do współczesnej popkultury.

Trudno by był inny skoro wyszedł spod ręki twórców niegrzecznego „21 Jump Street”. (…) Humor nie jest tutaj wymuszony i skrojony przez marketingowców, nawałnica akcji jest okraszona autoironią, i w końcu nawet jednego „twistu” nie powstydziłby się sam M. Night Shyamalan w swoich dobrych latach. I co najważniejsze- ten film ma swój morał. Siedząc kinie w moim 5 letnim w synkiem w pewnym momencie zawstydziłem się przez narzucanie mu jak powinno się bawić klockami LEGO. Gwarantuje, że niejeden z was poczuje się jak dyktator Lord Biznes, który nie rozumiał, że Lego zostało wymyślone ku chwale kreatywności. I instrukcja jest często zbędna by zabawa była przednia.

Cała recenzja TUTAJ

8.Locke

Jedna postać. Jeden samochód i kilku rozmówców telefonicznych. Fabuła? Oto inżynier budowlany ( genialna rola Toma Hardiego) Ivan Locke, mający kochającą rodzinę i właśnie ma spełnić zawodowe marzenie, dostaje telefon, który powoduje, że musi rzucić wszystkie ważne czynności ( umówiony wieczór z żoną i synami oraz najważniejsza w jego zawodowym życiu robota). Mknie więc nocą przez autostradę, próbując za pomocą samochodowego telefonu ogarnąć nadciągającą nad jego głowę katastrofę. Niezwykły film Steve’a Knighta nie nadaje się do streszczenia bez spoilerów. Dlatego zaprzestanę na tym lapidarnym i tajemniczym opisie jego akcji.

Może się zdawać, że mamy do czynienia z jakiś rodzajem sensacyjnego kina, opartego na już wykorzystanym pomyśle osadzenia jednego bohatera w klaustrofobicznej przestrzeni ( „127 godzin”, „Wszystko stracone”, „Pogrzebany”), który za pomocą telefonu musi wyjść z nadzwyczajnej sytuacji, niczym Colin Farrel w filmie Joela Schumachera. Nic bardziej mylnego. „Locke” uderza tak mocno w splot słoneczny widza, bo opowiada historię, która może zdarzyć się każdemu z nas. Inż. Ivan Locke jest zwykłym facetem, który musi zmierzyć się z konsekwencją własnego błędu. Błędu, który pewnie wielu zamiotłoby pod dywan…

Cała recenzja TUTAJ

7.Zaginiona dziewczyna

David Fincher nakręcił najlepszy film od czasów „Siedem”. Gęsty, wyśmienicie poprowadzony thriller z kilkoma „twistami” to kwintesencja stylu reżysera „Zodiaka”, którego nazwanie następcą Alfreda Hitchcocka nie jest egzaltacją. „Zaginiona dziewczyna” to nie tylko doskonały dreszczowiec, ale również ostra krytyka mediokracji oraz analiza rozpadu małżeństwa na poziomie „Kto się boi Virginii Woolf? Nie zamierzam ekranizacji powieści Gillian Flynn streszczać. Nie da się tego zrobić bez spoilerowania. David Fincher w „Siedem”, „Grze” czy „Fight Club” przyzwyczaił nas do fenomenalnych twistów na końcu historii. W „Zaginionej dziewczynie” jest ich kilka. Ograniczę się więc do napisania, że film opowiada o toksycznym związku prowincjusza Nicka Dunne'a (Ben Affleck) oraz nowojorskiej snobki Amy (Rosamund Pike). W piątą rocznicę ślubu Amy niespodziewanie znika. Została porwana? Nick ją zamordował? (…)

"Zaginiona dziewczyna" to rollercoaster. Gdy wydaje się nam, że jesteśmy na właściwym kursie i ścieżce rozeznania fabuły i możemy spokojnie czekać na schwytanie złego charakteru, Fincher robi woltę, każąc nam przebudować percepcję. Fincher w starym, dobrym stylu mistrza Hitchcocka nie epatuje przemocą. Reżyser gra głównie na emocjach, niedomówieniach, ukrytych znakach, przyjmując kryminalną konwencje „zamkniętego grona” podejrzanych. Twórca „Gry” nie ogranicza się tylko do poprowadzenia widza do zakończenia skomplikowanej zagadki i rozwiązania gry nie mniej wymyślnej niż ta, w którą wpadali bohaterowie jego poprzednich filmów. (…)

Cała recenzja TUTAJ

6.Jak ojciec i syn

Państwo Nonomiya dowiadują się, że od sześciu lat wychowują nie swoje dziecko. W szpitalu ich syn został podmieniony z innym chłopcem. Szybko odnajdują drugą poszkodowaną rodzinę Saiki, i rozwiązują sprawę w sądzie. Jednak prawdziwy dramat dopiero się zaczyna. Ryota Nonomiya to klasyczny korporacyjny japiszon, wzięty architekt, który kształtuje swojego syna na erudytę, i miłość do rodziny wyraża raczej za pomocą portfela niż poświęcanego jej czasu. Z drugiej strony- Yudaia Saikie prosty właściciel sklepu z RTV, ojciec 4 dzieci, który każdą wolną chwilę spędza z nimi na placu zabaw, wspólnych posiłkach czy modlitwie.

Hirokazu Koreeda jest daleki od prostego przeciwstawienia sobie złej, przesiąkniętej kultem wyścigu szczurów rodziny, z poczciwą, ale lekko nieudaczną gromadką ze slumsowej dzielnicy prowincjonalnego miasta. Gdy rodziny decydują się na stopniowe przyzwyczajenie dzieci do zmiany dachu nad głową, co skutkuje zderzeniem ze sobą dwóch światów, wcale nie jesteśmy w stanie prosto wskazać po której stronie leży więcej racji. Reżyser przez cały film wodzi widza, nie pozwalając na jednoznaczne ocenę konkretnej postaci. „Jak ojciec i syn” to przede wszystkim dogłębne studium miłości. (...) Film Hirokazu Koreedy to mądry, wyważony, daleki od tabloidowej sensacyjności traktat o fundamentach miłości, poświęcenia i istocie pokory, o której tak często wszyscy zapominamy. Wiarygodny psychologicznie dramat rozpisany na dwie rodziny dowodzi też ile piękna i prawdy jest w „egzotycznym” kinie, z którym tak rzadko możemy obcować. Koreeda niemal nie ustępuje błyskotliwemu irańskiemu maestro Asgharem Farhadi, choć nie jest aż tak moralizatorski. W przypadku „Jak ojciec i syn” jest to jednak jego siła.

Cała recenzja TUTAJ

5.Ona

Wąsaty hipster Theodore ( kolejna wielka, subtelna i intrygująca rola Joaquina Phoenixa) jest typem klasycznego mizantropa, który dawkuje sobie relacje z przyjaciółmi. Theo jest XXI wiecznym samotnikiem zamkniętym w zimnym wieżowcu „metalowego” Miasta Aniołów i własnej komórki z portalami społecznościowymi. (…) Zatopiony w elektroniczną iluzję odkrywa nowy wynalazek. OS- operacyjny system o ludzkich cechach, który „porządkuje” życie obywateli. Jego OS ma na imię Samantha i mówi seksownym, zmysłowym głosem Scarlett Johansson. Między komputerem i mężczyzną zaczyna się budować psychologiczna więź, którą wielu nazwie…miłością. (…)

Jonze ostatecznie daje jasne odpowiedzi na postawione w filmie pytania. W zaskakująco wzruszający sposób nakreśla też wewnętrzne cierpienia swoich bohaterów i błyskotliwie analizuje etapowość miłości, niczym Richard Linklater w najlepszej trylogii o istocie małżeństwa czy związku. Przy okazji unika moralizatorskiego tonu, który mógłby zdewastować tak skonstruowany film. Sposób pokazania relacji „czegoś” uosobionego wyłącznie przez głos i żywego człowieka niemal jak każdego innego związku, doskonale obnaża pustkę wirtualnej cywilizacji, zderzającej się z wizjonerskim Los Angeles będącym połączeniem barokowego przegięcia Terrego Gilliama, jak i surrealizmu Kubricka z „Mechanicznej Pomarańczy”. LA jest też uosobieniem Samanthy, która mimo sztuczności rozkochuje w sobie człowieka chcącego zaprojektować miłość. (...)

Cała recenzja TUTAJ

4.Grand Budapest Hotel

Najnowsze dzieło Wesa Andersona jest jak połączenie prostego, ale przepysznego „ćwierć funciaka z serem”, z blinami opływającymi czarnym kawiorem z bieługi. Oczywiście wszystkie filmy 44 letniego Teksańczyka są pełne ekscentryków, szaleńców i uroczych idiotów (jakże różnych od tych z kina braci Coen!). Tym razem jednak jego specyficzny styl dosłownie eksploduje. Film jest przepełniony wielkimi gwiazdami, które od dawna za pół darmo pracują z Andersonem. Jednak pierwsze skrzypce gra Ralph Fiennes jako niesłusznie oskarżony o morderstwo pokręcony kamerdyner z tytułowego hotelu. Trudno nawet streszczać obraz, który gładko przechodzi od sentymentalnej komedii, w dramat, parodię, makabreskę, kino akcji i kiczowate love story. Eklektyczny świat Andersona z umownymi, dopieszczonymi dekoracjami i przerysowanym aktorstwem trzeba brać całościowo. Czy to kino totalne? Nie.

Błyskotliwy i ironiczny film przypomina jednak, że sztuka przez wielkie „S” wciąż jest możliwa do odnalezienia w kinie. Anderson tak perfekcyjnie gra na wizualnej wrażliwości widza, że niejeden będzie chciał zameldować się w tym hotelu na stałe. Jest to jednak niemożliwe. Tak jak elementy poprzednich filmów Andersona- łódź podwodna Zissou, pędzący po Indiach pociąg czy obóz harcerski Moonrise Kingdom, tytułowy Hotel Budapest to sentymentalne wspomnienie o innym świecie. Świecie niedoścignionym i zarazem utraconym. Świecie, który można określić mianem bajkowego. Dobrze, że istnieje taki gawędziarz jak Anderson. Dzięki niemu magia tak szybko nie pryska w kina.

Cała recenzja TUTAJ

3.Bardzo poszukiwany człowiek

Znawcy książek Johna Le Carrego nie będą zaskoczeni specyfiką tego filmu. Carry pracował w MI6, więc jego szpiegowskie powieści są więc naznaczone realizmem. Zimny, zdystansowany, powolny, z długimi pauzami obraz nie trafi do dla wielbicieli przygód Jacka Bauera. Zamiast pościgów mamy żmudne śledzenie i obserwację. Zamiast wysportowanego, przystojnego i wyszczekanego agenta, widzimy człapiącego, ociężałego i zmęczonego życiem faceta, przypominającego raczej urzędnika niż pogromcę Al Kaidy.

(…)

Choć film jest podszyty goryczą „Autora Widmo”, to nie jest aż tak antyamerykański. Niczym eklektyczny Hamburg z biurowcami i slumsami, będącymi kuźnią następców Mohameda Atty film Antona Corbijna jest niejednoznaczny. Tutaj wszyscy mają brudne ręce, zasłaniając usta wyświechtanym stwierdzeniem o „budowaniu bezpieczniejszego świata”. Paradoksalnie zblazowany Bachmann jest ostatnim, któremu te wartości przyświecają. Nie ma on żadnych złudzeń jak funkcjonują służby, ale jednocześnie potrafi kilkoma zdaniami ośmieszyć napuszenie infantylnych, lewackich bojowników o prawa więzionych w Guantanamo. Wielką rolę tworzy Philip Seymour Hoffman. Wycofany, jakby nieobecny i grający na przyciszonych tonach aktor w piorunujący sposób oddaje wnętrze potłuczonego i sfrustrowanego agenta służb specjalnych. Momentami można mieć wrażenie, że będący podczas zdjęć uzależnionym od heroiny aktor stapia się ze swoją rolą. Bachmann jest wewnętrznie martwy, nieraz zachowuje się jak zombie. Hoffman niedługo po skończeniu zdjęć do filmu przedawkował heroinę. Czy on również na planie przeczuwał swój kres? (…)

Cała recenzja TUTAJ

2.Wilk z Wall Street

Martin Scorsese postanowił nakręcić film o życiu libertyna? „Przecież takich filmów powstaje na pęczki”- powie ktoś wzruszając ramionami. To prawda. Jednak Scorsese kręci filmy w sposób totalny i dosłowny, czego dowiódł w swoich największych arcydziełach. Czy opowiadając o uzależnionym od seksu i narkotyków Jordanie Belforcie, który wyłudził dzięki sprzedaży bezwartościowych akcji od swoich klientów ponad 100 mln dolarów mógł bawić się w półśrodki? Scorsese bezpretensjonalnie i z przytupem pokazuje więc współczesną Sodomę i Gomorę, gdzie kolejne karykaturalne wersje Gordona Gekko zarabiają w przerwach między wciąganiem kolejnych krech koksu rozsypanego na kształtnych pośladkach najdroższych call girls. Jednocześnie porzuca rozterki katolika rozdartego między biblijne przykazania, a kodeks włoskiej mafii. Wiecznie zmagający się z katolicyzmem Włoch tym razem nawet na chwilę nie snuje dywagacji na temat potrzeby odkupienia grzechów czy nieuchronności kar za występki.

„Wilk z Wall Street” pokazuje, że maestro na stare lata mocno zgorzkniał. Napuszeni poczuciem własnej wielkości bohaterowie jego filmu nie tylko nie posiadają najmniejszych moralnych rozterek czy wątpliwości, ale co rusz oblewają egzamin z człowieczeństwa. Scorsese nie chciał z jednej strony popadać ani w moralizatorski ton, a z drugiej unika infantylizmu.

(...)

Scorsese upaja się własnym geniuszem narracyjnym, stała montażystka jego filmów Thelma Schoonmaker przebija swoje najlepsze dzieła, zaś reżyser zdjęć Rodrigo Prieto w perfekcyjny sposób łamie okraszony największymi muzycznymi hitami lat 80-tych przepych statecznymi ujęciami drażliwych momentów szalonej egzystencji bohaterów. I nawet jeżeli ostatecznie okazuje się, że drapieżność ich predatora jest sprowadzona do ujadania białego od kokainy pyska zdezelowanego wilczka, to sposób jego pokazania pozwala postawić film na półce z najlepszymi obrazami roku 2013. Skandalista drodzy czytelnicy wrócił. I zrobił to w cholernie wielkim stylu.

Cała recenzja TUTAJ


1.Wielkie piękno

Epizodyczny monolog, filmowy esej z licznymi dygresjami i orgia przepięknych obrazów. Ten film to hołd oddany maestro Felliniemu, magii wiecznego miasta oraz włoskiej duszy. Sorrentino podaje nam na tacy czyste i nieskazitelne filmowe piękno, opowiadając paradoksalnie o goryczy i brzydocie. Dawno żaden tak artystycznie niezależny i autorski film nie zdobył Oscara. W nominowanym w tym roku do 10 Oscarów filmie „American Hustle” jest scena, w której bohater dowodzi, że idealna, trudna do poznania przez znawców sztuki kopia obrazu mistrza powinna być uznana również za arcydzieło. Miałem tą scenę w głowie, oglądając „Wielkie Piękno” Paolo Sorrentino, który zdobył w tym roku Oscara za najlepszy film zagraniczny. Trudno nawet film streszczać bowiem jest to zbiór epizodów z życia 65 letniego hedonisty, stuprocentowego Włocha, który okrzyk „dolce vitea!” wyssał wraz z mlekiem matki.

Sorrentino ma swój specyficzny i autorski styl opowiadania. Zarówno „Boski” o demiurgu włoskiej polityki Giulio Andreottim, jak i „Wszystkie odloty Cheyenne'a” z Seanem Pennem uciekały przed klamrami kina zarówno europejskiego, jak i hollywoodzkiego. Oba najsłynniejsze filmy włoskiego artysty były jednak poprowadzone według ( ogólnie ujmując) klasycznego schematu. „Wielkie piękno” to film zupełnie od nich różny. Epizodyczny monolog, filmowy esej z licznymi dygresjami, orgia przepięknych obrazów i fascynujących postaci przemykających przez ekran jak w kinie maestro światowego kina Federico Felliniego. To jest właśnie kwintesencja dzieła Sorrentino.

Czy reżyser celowo wszedł w buty maetro? Czy wpisanie się w bezpośrednią kontynuację „Słodkiego Życia” Felliniego to jedynie zaskakująco skuteczna nonszalancja, czy może Sorrentino subtelnie polemizuje też z najsłynniejszym filmem Felliniego, wiedząc, że pewnymi elementami wygra swoją pozycję obok swojego idola? Jakakolwiek była jego motywacja, to trzeba przyznać, że jest ona wyrazem niebywałej odwagi. To mogła być katastrofa. A wyszła perełka. Historia przemierzającego Rzym- miasta złożonego, podstępnie uzależniającego i niebezpiecznego ( znamienna scena umierającego na zawał japońskiego turysty fotografującego piękno Rzymu) podstarzałego dziennikarza i pisarza Jepa jest na pierwszy rzut oka znajoma. Jednak od samego początku Sorrentino umiejętnie balansuje na granicy naśladownictwa, odchodząc błyskotliwie od jednoznacznych skojarzeń. Skoro narracja filmu przypomina „8 i pół” to nie może być mowy o jednak linearności „Słodkiego Życia”. Choć podskórnie wiemy, że dostaniemy słodko-gorzką, ocierającą się o sentymentalizm opowieść „króla życia”, którego królestwo powoli zanika, to równocześnie odpływamy z hollywoodzkim rozmachem włoskiego filmu.

Otwierająca film scena imprezy w niczym nie ustępuje rozdętym wizją Baza Luhrmanna z „Wielkiego Gatsbiego”. Ba, zmieszanie jej z „przewodnikiem po Rzymie” może stanowić zupełnie oddzielny filmowy fresk, podziwiany jako wybitny film krótkometrażowy. To co Fellini oddał w długim „Rzymie”, tutaj dostajemy w ciągu paru minut. Jednak mimo kilku dekad jakie upłynęły między obiema wizjami, jedno pozostaje niezmienione. Piękno Rzymu w zestawieniu z brzydotą ludzkich cech, charakterów i czynów jest takie samo za czasów Marcello Mastroianniego jak i Toniego Servillo ( kolejna po „Boskim” genialna rola).

Jednak ten film to coś więcej niż wieczna niczym Rzym impreza. Choć Sorrentino chętnie rwie wątki, wprowadza w niespodziewanych miejscach poetyckie wizje, zbliża się do granicy kiczu, przerysowuje i tasuje emocje bohaterów, to ma do powiedzenia coś nam bliskiego, choć trudnego do prostego zdefiniowania. Zblazowany i cyniczny Jep to bowiem ktoś więcej niż tylko salonowy lew w mieście, które żyje dzięki turystom i duchom dawnych elit. Jego mizantropia i mizoginizm wyśmiewającego marksistowskie brednie przyjaciółki ma również swoje przyczyny. Człowiek, który bezowocnie szuka piękna doskonałego mieszka przecież w mieście doskonale pięknym. Czy jednak to miasto, będące kwintesencją włoskości, nie zostało skąpane w banalnym hedonizmie i nonsensie? A czy ono nie jest wyrazem duszy przebrzmiałej gwiazdy, której zostało bawienie się w salonowego Talleyranda?

Choć Sorrentino nie sprowadza swojej opowieści do traktatu o rozczarowaniu, to jednak w jednej scenie proponuje niemal tektoniczny wstrząs emocjonalny. Czy jednak jest on trwały? Czy może zberlusconizowany Rzym, zatopiona w botoksie stolica dekadencji sam ginie pod ciężarem własnego piękna, które zabiło japońskiego turystę? To zasadne pytanie, bowiem świat Sorrentino jest jednak daleki od świata Felliniego, który radość potrafił znaleźć nawet w ofierze „La Strady”. U twórcy „Boskiego” goryczy jest znacznie więcej. Nawet jeżeli jest ona wpisana w lekko surrealistyczny, szalony obraz wiecznej imprezy, która prędzej czy później odsłoni brzydotę. Znak czasów? Nie do końca bowiem odpowiedź na pytanie o istotę piękna i brzydoty zamyka się w postaci starej, pomarszczonej zakonnicy wzorowanej na Matce Teresie z Kalkuty, która z pozoru symbolizuje wszystko czym Gep powinien gardzić.

To nie jest film dla każdego. Może odrzucić i najzwyczajniej w świecie znudzić. Jeżeli jednak zaakceptujemy język Sorrentino i damy się zaprosić na ten tour po Rzymie, to nigdy już nie spojrzymy na to miast w taki sam sposób. Warto udać się podróż z Sorrentino, który przypomina, że sztuka wciąż dowodzi, iż istnieje coś więcej niż nicość.

Łukasz Adamski

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.