10 NAJGORSZYCH FILMÓW 2014 roku. Lista Adamskiego

Materiały prasowe
Materiały prasowe

Zbliża się koniec roku i początek najróżniejszych zestawień. Zaczynamy więc negatywnie. Oto ranking najgorszych filmów roku, który sporządził redaktor naczelny portalu wNas.pl. Kto zasłużył sobie na miano klapy roku? Ile na liście jest filmów polskich? Oto subiektywny ranking, który może Was zaskoczyć!


Na początku zaznaczę, że ten ranking nie musi oznaczać obiektywnie najgorszych filmów roku. Na liście znalazły się filmy, które nie tyle były źle nakręcone, nieumiejętnie zagrane czy słabo napisane. Na tej liście umieszczam też obrazy, które mocno mnie rozczarowały czy doprowadziły do irytacji. Nie ma na niej oczywistych porażek filmowych, po których nie spodziewałem się nawet niczego dobrego. Ranking nie zawiera też filmów umieszczanych masowo na listach najgorszych filmów roku, których po prostu nie widziałem. Chętnie przeczytam więc jakie są wasze sugestie dotyczące klap roku. Zachęcam do dzielenia się spostrzeżeniami na forum!

10. „Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie”

Mistrz niepoprawności politycznej z „Family Guy” zamiast ironicznej, sarkastycznej opowieści wyśmiewającej mit Dzikiego Zachodu, leniwie popada w slapstick. MacFarlane jest jednym z najbardziej niepoprawnych politycznie komików w USA. Oskarżany o antysemityzm, islamofobię, chrystofobię, rasizm, seksizm i każdy inny –izm twórca najlepszego obok „South Park” serialu animowanego dla dorosłych - „Family Guy”, pierwszy raz musi przełknąć gorzką pigułkę. Na pierwszy rzut oka opowieść o fajtłapowatym hodowcy owiec Albercie Starku ( Seth MacFarlane), seksownej rewolwerowczyni Annie (przepiękna Charlize Theron ) i jej diabolicznym mężu- mordercy Clinchu Leatherwood (niemrawy Liam Neeson) wpisuje się w ten rodzaj satyry.

Znów MacFarlane dociska do końca pedał, gdy inni twórcy komedii zatrzymują się w obawie przed oskarżeniem o obrazoburstwo. Niestety w jego nowym filmie próżno szukać klimatu jego sztandarowych postaci w typie zmanierowanego psa-Briana czy diabolicznego dzieciaka Stewiego Swansona i uzależnionego od narkotyków pluszowego misia Teda. Tutaj wszyscy są kretynami kochającymi żarty o kupie. Owszem jest się z czego śmiać- za jeden ze skeczy o islamie pewnie już ostrzą bojownicy Allaha maczetę na głowę Setha. Z inny z skecz na gałęzi poprawności politycznej pewnie powiesiłby go chętnie sam Spike Lee. Niestety tych kilka scen nie przykryje wtórności slapsticku, który dziś sprawdza się jedynie w „prank-vérité”. Zamiast niewypału Setha lepiej obejrzeć powtórkę „Familly Guy” na polskim Fox.

Cała recenzja

9. „Zbaw nas od złego”

Fani książki Ralpha Sarchie, gliniarza z Bronxu, który pomaga duchownym i demonologom w egzorcyzmach, będą zawiedzeni nowym filmem Derricksona. Autor „Sinister” nie opowiada o żmudnej pracy policjanta, który dotyka niemal codziennie „zła pierwotnego”, co było siłą tej opowieści. Zamiast tego wycina kilka wątków z jego pracy i zlepia je w kino gatunkowe. Twórca bardzo realistycznego i dogmatycznego obrazu „Egzorcyzmy Emily Rose” również w przypadku filmu o niemieckiej dziewczynce opętanej przez demony wsadził swoją opowieść w szaty popkulturowego horroru, opierając jedynie wszystko na prawdziwej historii. Miało to jednak świeży efekt. Biorąc do ręki książkę gliniarza z Bronxu, który również musi zderzyć swój policyjny racjonalizm z wiarą, reżyser miał podobny materiał wyjściowy i jedynie odciął kupony od poprzedniego sukcesu.

Opowieść o Ralphie Sarchie ( Eric Bana) oraz księdzu Mendoza (Édgar Ramírez) jest zbudowana z klisz i poprowadzona według nudnego schematu. Mimo, że trzeba pochwalić film za uświęcenie wizerunku księdza, to niestety jest on podlany kiczowatą dawką komiksowego demonizmu rodem z „Constantine”, który w porównaniu z surowym klimatem „Egzorcyzmów Emily Rose” wzbudzać może jedynie irytacje. Reżyser wykorzystuje również tricki wyrwane z innych horrorów granie niepokojącym dźwiękiem, zjawy w lustrach, grające pozytywki i przerażające pluszaki w dziecięcych pokojach czy śledzące bohaterów upiory. Ba, nawet motyw z demonicznymi utworami „The Doors” jest ściągnięty z „W Sieci zła" ( tam mieliśmy Stonesów). Nieuczciwością byłoby powiedzenie, że nie wzbudzają te sceny strachu. Można podczas seansu kilka razy podskoczyć na fotelu, i poczuć zimny powiew na karku. Derrickson jest świetnym rzemieślnikiem i umie grać na odpowiednich strunach. Tylko co z tego, jeżeli ostatecznie są to puste emocje? Nie tego spodziewaliśmy się po twórcy "Egzorcyzmów...", który miał w ręku kapitalny materiał na kolejny katolicki horror.

Cała recenzja

8. „Tom”

W libertariańskim „South Parku” meastro szyderstwa Eric Cartman mówi, że wszystkie niezależne filmy to „czarno białe opowieści o kowbojach-gejach jedzących pudding”. Choć dwa lata po tych słowach rzeczywiście powstał pamiętny słynny film Anga Lee o kowbojach-gejach, to dopiero kanadyjski „Tom” obrazuje słowa wrednego grubaska. Mający od pierwszego filmu narcystyczne ciągotki 25 letni Xavier Dolan tym razem przedawkowuje samego siebie. Już nawet nie chodzi o to, że Dolan gra główną rolę i z pietyzmem filmuje swoją cierpiętniczą twarz. Pretensjonalność każdego elementu „Toma” przebija nawet „W imię…” Małgośki Szumowskiej.

Młody hipster Tom (Dolan) przyjeżdża na farmę do rodziny swojego kochanka, który umiera w niewyjaśnionych w filmie okolicznościach. Gej na wsi? To może oznaczać tylko jedno. Pełna hipokryzji i trupów w szafie rodzina, nietolerancyjna prowincję i on- wrażliwy homoseksualista z blond czupryną ułożoną „na mokrą Włoszkę”.„Tom” nie irytuje tylko dlatego, że jest ckliwą, napuszoną i momentami kiczowatą „gay love story”. W przeciwieństwie do takich perełek jak „Tajemnica Brokeback Mountain” czy „Liberace” jest to film chaotyczny i nierówny. Dolan miota się między różnymi gatunkami ( z thrillerem włącznie), które mogą się sprawdzić jako gatunkowy miszmasz, ale tylko w przypadku jakiejś dawki autoironii. Główną słabością tego filmu jest właśnie rozdęta i frustrujące lewicowe napuszenie. Poszczególne klocki tej historii do siebie nie pasują i trzeszczą tak mocno, że powodują ból.

Cała recenzja

7. „Grace księżna Monaco”

Debiutujący w amerykańskim świecie filmu Francuz Olivier Dahan kilka miesięcy temu rozpętał burzę, mówiąc, że jego artystyczny film został zniszczony przez producenta Harveya Weinsteina. Jeden z czołowych rekinów w Hollywood podobno zdobył wczesną wersję filmu, którą kazał przemontować, wycinając autorskie sceny Dahana. Francuz uznał, że film jest katastrofalny. Miał rację. „Grace. Księżna Monaco” to film zaskakująco stereotypowy, schematyczny i zbudowany z wytartych i wyblakłych klisz. Z bardzo nierówną rolą 46 letniej Nicole Kidman, której nawet botoks nie pomaga oszukać widza, że jest niespełna 30 letnią pięknością z Hollywood i marnym, niewiarygodnym scenariuszem, zamiast wzbudzać sensacje, najzwyczajniej w świecie nuży.

Chwiejąca się reżyseria i brak pomysłu na przybliżenie skomplikowanych relacji książęcej pary, która pół wieku temu rozpalała zmysły całego świata zamienia bohaterów w tekturowe pacynki. (…) Można już nawet przeboleć przekłamania w ukazaniu rzekomo istotnej roli Grace podczas konfliktu księcia Reiniera z autokratycznym przywódcą Francji. Można też machnąć ręką na usilne i sztuczne wsadzenie burzliwego małżeństwa Reinera i Kelly w ramy łzawego melodramatu oraz opowieść rodem z płytkich historii o odmieniającej sztywne serca monarchistów damy z demokratycznej Ameryki wyemancypowanych kobiet. Trudno jednak zaakceptować dziury logiczne, jakie zaaplikował Dahan widzom. Jego romansidło o ambicjach kina politycznego i szpiegowskiego dramatu zanurzonego w voyerowskiej opowieści o wyższych sferach, wygląda jakby ktoś bez ładu i składu powycinał z niego nadające filmowi sens sceny.

Fragment tekstu o Grace Kelly z tygodnika wSieci.

6. „Witamy w Nowym Jorku”

W książce „Bóg w Hollywood” zamieściłem cały rozdział o religijnych aspektach w filmach upadłego w nie raz nowojorskiego outsidera. Abel Ferrara po latach zmagania się z Bogiem, które zaowocowało takimi religijnymi perełkami jak „Zły porucznik”, „Uzależnienie”, porzucił opowiadanie o moralnej walce upodlonych facetów. Film o seksskandalu Dominiquea Strauss-Kahna pokazuje konsekwencje tego wyboru. Opowieść o seksoholiku Devereaux ( Gerard Depardieu) mogła być zwieńczeniem kariery Ferrary. Niestety dowiodła jedynie tego, że nowojorczyk poza tanim skandalizowaniem nie ma nic ciekawego do powiedzenia.

Czemu bowiem mają służyć długie ujęcia seksualnych orgii Devereauxa, które rzeczywiście są nakręcone jak filmy soft porno? Ferrara z pietyzmem pokazuje obrzydliwe, zdeformowane przez przelewający się tłuszcz nagie ciało warczącego podczas orgazmu jak świnia Gerarda Depardieu. Można powiedzieć, że Ferrara z kronikarską obojętnością Passoliniego w „Salo” obnaża seksualne perwersje kolegów współczesnych wyznawców Markiza de Sade. Nie jest to prawda bowiem Włoch poprzez emocjonalny dystans dowodził brak człowieczeństwa zdeprawowanej burżuazji. Ferrara nie dowodzi absolutnie niczego. Zamiast psychologicznego uwiarygodnienia postępowania Devereaux dostajemy pretensjonalnie nakręcone przemyślenia Devereaux, który mówi, że jak umrze to „pocałuje Boga w dupę”, a ludzie mogą „mu naskoczyć”. Ci jego zdaniem nie chcą być zbawieni, co zrozumiał, gdy przestał wierzyć w lewicowe ideały. „Nie umiem wrócić do błogiej młodości”- mówi mający gębę pełną socjalistycznych haseł kapitalista. Takimi pustymi frazesami naładowany jest cały film. Bez próby zrozumienia zła jakie trawi Devereauxa „Witamy w Nowym Jorku” zamienia się w nudną, niepotrzebnie obrzydliwą opowieść o nieciekawym libertynie.

Cała recenzja

5. Wilgotne miejsca

„Lubi swój zapach intymny. Rzadko się myje, bo higiena jest dla niej mocno przereklamowana”- tak reklamuje „Wilgotne Miejsca” jego dystrybutor. Ekranizacja powieści Charlotte Roche opowiada o autodestrukcyjnej dziewczynie, która nie może pogodzić się z rozpadem związku rodziców. W kontrze do pedantycznej matki ( oczywiście katoliczki) i norm obyczajowych popada więc w będące na skraju rzeczywistości i snu szaleństwo.

Niemiecki twórca David. F. Wnendt środek ciężkości przesuwa bardzo szybko na tanie skandalizowanie zanurzone w obrzydliwych scenach, jakich kino mainstreamowe nie widziało. Ten film to hemoroidalny wyziew ze scenami masturbacji, krwią menstruacyjną, zabawą śluzem z każdego ludzkiego otworu w ciele. Jaki aspekt charakteru cierpiącej bohaterki ( skądinąd świetnie, ekshibicjonistycznie zagranej przez Carlę Juri) podkreślają przyprawiające o dosłowne mdłości upodlenia okolic intymnych w miejskim szalecie? Gaspar Noé pokazał z pietyzmem gwałt by uwiarygodnić opowieść o czystej vendetcie. Tutaj poza rozpychaniem tabu, zacieraniem granicy między pornografią a filmową sztuką warto zapytać co w ogóle ma do przekazania Wnendt? Opakowana w szalony klimat teledysku, łamiąca się w pewnym momencie komedia w gruncie rzeczy zieje pustką jak „Spring Breakers”, gdzie główna teza filmu została opakowana w szaty skandalu. Powierzchowność obu filmów jest podobna, choć amerykańskie wulgarne i niepoprawne politycznie komedie o „pokoleniu nic” niemal zawsze ostatecznie mają konserwatywną, prorodzinną i protestancko prostolinijną wymowę. Zaskakujące jest, że wielu krytyków polskich mimo peanów na cześć filmu, krytykuje jego „freudowską końcówkę”. Europa rzeczywiście popada w nihilizm. Dlatego wybieram hollywoodzki przesłodzony patos. Lepsze to niż wyziew z krwawiącego tyłka nastolatki.

4. Gwiazd naszych wina

Film otwiera przewrotny monolog głównej bohaterki, która zapewnia, że w przeciwieństwie do typowych romantycznych historyjek, gdzie duszę i ciało leczy kolejna pieść Petera Gabriela, jej historia jest zanurzona goryczy życia. Oparty na bestsellerowej książce Johna Greena film opowiada o cierpiącej od kilku lat na nowotwór Hazel (poruszająca Shailene Woodley) oraz poznanym podczas spotkań z grupą wsparcia Gusie (Ansel Elgort).

Mniej więcej do połowy filmu twórcy uderzają w modny ostatnio ton „rak and rollowego” deptanie łba podstępnej chorobie. Dystans Gusa (bardzo źle wyłożony przez sztywniackiego Elgorta), ironia jego ślepnącego z powodu raka przyjaciela Issaca (Nat Wolff ) i sarkazm Hazel obiecują klimat indie movie w stylu „Najlepsze, najgorsze wakacje” czy „Juno”. Ba, można było mieć nadzieję, że film dorówna błyskotliwemu „Pół na pół” z walczącym o życie Josephem Gordonem-Levittem. Niestety ekranizacja wyciskacza łez dla nastolatków skręca w tony bezczelniej, taniej gry na emocjach. Jasne, że trudno jest budować inny rodzaj odczuć oglądając parę zakochanych nastolatków, która wie, że zamiast obrączek, gromadki dzieci i domku z białym płotem czeka ją śmierć. Można jednak to robić nie tylko za pomocą sztucznych łez płynących w rytm ballad z MTV. Znamienne, że najbardziej intrygują na ekranie starzy wyjadacze w drugoplanowych rolach ( Laura Dern i Willem Dafoe). Szkoda, że nie rozwinięto ciekawie zarysowanego wątku innego odbioru choroby przez osobę wierzącą oraz ateusza. Nie zestawiono też polukrowanej miłosnej historii pary nastolatków ze szpitalną egzystencją chorych osób. Brakuje w też filmie mistyki śmierci, która biła choćby ze skąpanej w zimnych barwach i deszczu szpitalnej sceny Penelope Cruz w „Elegii”, bezradnego spojrzenia Ala Pacino w „Aniołach w Ameryce” czy ostatecznego jęku zawodu Jima Carreya w „Człowieku z księżyca”. Pretensjonalnie zatytułowany film stoi w rozkroku między łzawym melodramatem i przewrotnym kinem niezależnym. Ostatecznie ląduje na oddziale onkologicznym w świecie Hanny Montany.

Cała recenzja

3. Zbliżenia

Jedynym pozytywnym elementem nowego filmu duetu Magdalena Piekorz/Wojciech Kuczok jest fakt, że trwa on zaledwie 74 minuty. Autorzy „Senności” przedstawiają historię toksycznej relacji matki (Ewa Wiśniewska) i córki Marty ( Joanna Orleańska) oraz nie mogącego pogodzić się z destrukcyjną relacją kobiet jej męża Marty Jacka ( Łukasz Simlat). Kobiety łączy więź na tyle silna, że niszczy ona wszystko na swojej drodze. Pępowina łącząca kobiety powoli zaciska się na szyjach wszystkich bohaterów, prowadząc do tragicznego finału. Piekorz z Kuczokiem opowiadają o niebezpieczeństwie obopólnego „uzależnienia” się dziecka i matki, które prowadzi do wybuchowej mieszanki nienawiści z miłością. Ciągłe uczuciowe przeciąganie liny, plątanina wątpliwości, sprzecznych uczuć są prostą drogą do tragedii. Bez wątpienia jest to temat intrygujący i daje pole do popisu dla filmowców. Niestety Piekorz nie panuje nad postaciami matki i Marty. Między kobietami nie iskrzy, ich spory, kłótnie czy wyrazy miłości są sztuczne. Momentami ma się wrażenie, że oglądamy odcinek polskiego tasiemca, a nie poważne kino psychologiczne w stylu choćby „Pianistki”.

Choć Simlat jak zwykle robi wszystko by uwiarygodnić swoją postać, to również w jego ustach słabo napisane przez Kuczoka kwestie wzbudzają zażenowanie. W pewnym momencie nie widzimy nic poza nadmierną histerią Joanny Orleańskiej ( scena rzucania talerzami przy obiedzie wprawia w śmiech)i egzaltacją Wiśniewskiej. Postać matki miała szalenie wielki potencjał, który został jednak infantylnie zmasakrowany już w połowie filmu. Historia, która powinna być rozegrana za pomocą szeptu, niedopowiedzenia, półcienia zamienia się w pretensjonalne pałkarstwo przejawiające się choćby w motywie dzwonku w telefonie Marty, brzmiącego głosem matki "Martusiu, odbierz, tu mama!". W kilku miejscach film wygląda równie „wiarygodnie” jak katastrofalna „Szamanka”, którą bohaterki notabene oglądają w jednej scenie. Piekorz nie potrafi też wskazać punktu, w którym relacja matki z córką przekroczyła rubikon. Nie dostajemy też odpowiedzi, jakie zdarzenia w życiu kobiet pchnęły je do toksycznej miłości, która ma chaotyczny i sztucznie napompowany finał. Finał pozwalający na określenie filmu Piekorz jednym słowem: grafomania.

2. Obywatel

Ponurym żartem było przyznanie nagrody specjalnej jury w Gdyni „za odwagę podjęcia trudnych tematów” „Obywatelowi” Jerzego Stuhra. Najnowszy film wybitnego niegdyś aktora, który przez kilkalat nie mógł dopiąć budżetu produkcji, może być określany w najróżniejszy sposób. Na pewno jednak nie jest to film odważny. No, chyba że odwagą jest dziś ekranizowanie publicystyki „Gazety Wyborczej” i przelewanie na język filmu wszechobecnych fobii III RP. Stuhr ogranicza się do powtarzania wyświechtanych mitów o polskim ciemnogrodzie, antysemityzmie czy rasizmie. Zamiast spójnej wizji będącej ostrym sztyletem wbijającym się w podbrzusze mitów narodowych, reżyser prezentuje zbiór mniej lub bardziej udanych skeczy, które ratuje jedynie wielki talent komediowy Macieja Stuhra.

Gdyby Stuhr opakował swój film w czysto prześmiewczy klimat, mógłby wyjść z tej historii obronną ręką. Ostatecznie jednak miszmasz satyry mającej na celu przekłucie „polskich mitów” (oblewający się sokiem pomidorowym opozycjonista, którego milicjant nie chce uderzyć pałką) z parodystycznymi scenami daje nieznośny efekt. Pisałem już, że Jerzy Stuhr nie jest Emirem Kusturicą. Nie jest też Andrzejem Munkiem, którego „Zezowate szczęście” w jakiś sposób musiało go inspirować. Niestety Jerzy Stuhr nie jest również Juliuszem Machulskim ani znanym z lewicowych przekonań Nani Morettim, od których aktor powinien się nauczyć satyry robionej z klasą. „Obywatel” to najgorszy w dorobku film Jerzego Stuhra, który mógł być zwieńczeniem jego reżyserskiej kariery. Stuhr wydaje się mówić, że on jest jak Bratek, którego na siłę wciąga się w polityczne spory dzielące Polskę. Paradoksalnie tym filmem Stuhr sam się zaprzągł do jednego ze zwalczających się obozów. I może to jest największą porażką „Obywatela”.

Cała recenzja

1.Nimfomanka

To miał być ostateczny triumf duńskiego nihilisty, który ostatnio przyznał, że na trzeźwo nie potrafi robić filmów. 4 godzinny film z gwiazdami Hollywood i cenami porno? Świat filmowy długo przed premierą żył tym filmem. Jednak Lars Von Trier okazał się być piekielnie zdolnym hochsztaplerem, który za pomocą wielkich słów ukrywa pustkę. I tak jak w przypadku kilku jego poprzednich filmów można było ją zasypać formą i błyskotliwymi dialogami, tak w „Nimfomance” ze skądinąd wielką rolą Charlotte Gainsbourg, nawet filozoficzne rozważania nie pomogły.

Mimo, że Von Trier momentami w urwisowski sposób puszcza do nas oko zdumiewająco prowadzi narrację i przewrotnie zerka na kwestie religijne, to w rozrachunku trudno pozbyć się wrażenia, że to wszystko jest płytkie. Społeczeństwo inaczej traktuje „puszczanie się” mężczyzn i kobiet? Kobiety są niesprawiedliwie potępiane za rozwiązłość, porzucanie rodziny i upojenie hedonizmem, podczas gdy mężczyzna robiący to samo jest społecznie usprawiedliwiany? Naprawdę potrzeba do udowodnienia tej tezy ponad 4 godzinnego, ocierającego się o pornografię filmu? Choć „Nimfomanka” nie uderza pretensjonalnością i napuszeniem „Idiotów” i miejscami zabawnie ( Von Trier kapitalnie odsłania swoje inteligentne, sytuacyjne poczcie humoru i dystans do własnego kina) ucieka przez genderowym bełkotem, to jednak jej główny przekaz trąci, co dobitnie potwierdza druga część filmu, rozważaniami na poziomie New Age. Trudno inaczej odbierać przeintelektualizowane monologi spowiednika Joe, czy zapuszczanie się jej ojca w rewiry eksploatowane przez przedawkowującego siebie samego Terrence Malicka. Można się o tym przekonać w jednej z ostatnich, nieznośnie kiczowatych scen filmu. Po pierwszej części filmu napisałem, że wciąż wierzę, iż Von Trier ma do powiedzenia coś inspirującego i głębokiego. Zauważyłem, że pierwsza część filmu nie ma więc w sobie „nic” poza świetną rolę muzy Von Triera Charlotte Gainsbourg ( choć młodą Joe gra ciekawie wypadająca Stacy Martin), która pewnie zostanie wyróżniona na kilku festiwalach, świetnych epizodów i doskonale dobranej muzyki Rammstein. Niestety nie pozostaje mi nic innego jak podtrzymać swoje spostrzeżenia. „Nimfomanka” to wiele hałasu o nic". Jednak to „nic” nabiera „Von Trierowskiego” wyrazu, co nie pozwala zbyć tego filmu wzruszeniem ramion. Z jakiegoś powodu wciąż wydawane są powieści Markiza de Sade’a…

Cała recenzja

W czwartek zaprezentujemy 10 najlepszych filmów 2014 roku według Łukasza Adamskiego

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych