Telewizja kłamie – wiedzą o tym wszyscy, ale mało kto z niej rezygnuje. Obrazkowe media żywią się sensacją: im więcej krwi, tym lepiej. Skaczą wówczas słupki oglądalności, na czym zależy każdej stacji, nawet tej osiedlowej, przedstawiającej nudne obrady Rady Miejskiej czy konflikt wójta z plebanem. Drugą oczywistością jest fakt, że chociaż pieniądze szczęścia nie dają, trzeba je mieć. Ta kapitalistyczna maksyma wypowiedziana ustami głównego bohatera „Wesela” Smarzowskiego, Wiesława Wojnara, zdaje się jeszcze mocniej przyświecać dzisiejszym czasom. Wielu pracodawców narzeka na młodych, którzy do pracy podchodzą w sposób roszczeniowy. Młodzi chcą zarabiać pięć tysięcy złotych za dyplom z socjologii i surfowanie po Fejsbuku, gdy podwładny nie widzi. A najlepiej dostać wszystko od razu, na srebrnej tacy, z dedykacją: „dobrze, że jesteś”.
Do tego gorzkiego wstępu sprowokował „Wolny strzelec”, najnowszy film Dana Gilroya. Obraz ten, nakręcony przez tego stosunkowo mało znanego reżysera, przedstawia bohatera – Louisa Blooma – który robi karierę: od drobnego złodziejaszka do prawdziwej medialnej hieny. Wcielający się w tę postać Jake Gyllenhaal gra całym sobą, wiarygodnie, wręcz przerażająco. On wręcz staje się Bloomem. Gdy wygłasza beznamiętnym głosem korporacyjne komunały, wyuczone z internetu, gdy doskonale przybiera kolejne maski, czujemy się zdezorientowani i wytrąceni z naszego bezpiecznego kokonu. Lou Bloom to psychopata, niezdolny do odczuwania emocji. Bohater ten mieszka w żałosnej norze na przedmieściach Los Angeles, jest sam, ale samotności nie odczuwa. Nie odczuwa on niczego poza chęcią zdobycia kolejnych pieniędzy. I nawet trudno by go nazwać wzorowym konsumentem: zmienia tylko samochód i sprzęt do filmowania. Jego głównym celem są pieniądze. Drugim w kolejności – władza i uznanie. Widzimy więc antypatycznego osobnika, który przypadkowo zostaje medialną hieną. Jeździ on od wypadku do wypadku, fotografując ofiary, a następnie sprzedaje swój produkt pewnej stacji telewizyjnej. Jego materiały szybko zyskują popularność, ponieważ Bloom nie na hamulców i nie cofnie się przed niczym, aby uzyskać doskonałe zdjęcia. Nakręci swojego umierającego partnera, którego wystawił na strzał, przesunie zwłoki, aby lepiej skomponować kadr. W końcu spowoduje wypadek, w którym zginie jego rywal.
Mam problem z „Wolnym strzelcem”. Doceniam doskonałe zdjęcia Roberta Elswita, równie wciągającą muzykę, a przede wszystkim hipnotyczną kreację aktorską Gyllenhaala. Tyle, że film ten przemyca ideologię skrajnego utylitaryzmu oraz epatuje nihilistycznym przesłaniem. Jeśli coś przynosi skutek finansowy, widocznie jest dobre – zdaje się mówić rzeczony obraz. Wszak Lou Bloom na końcu akcji, zamiast ponieść karę (zatajanie dowodów przed policją czy doprowadzenie do śmierci kilku osób), odnosi sukces. Jego plugawy interes, nazwany buńczucznie firmą medialną, rozwija się i urasta do rangi poważnego przedsiębiorstwa. Rozumiem doskonale, że reżyser chciał skrytykować „krwiożerczy kapitalizm” i obarczyć kryzys finansowy winą za to, że ludzie tracą swój kręgosłup moralny. Zapomniał Gilroy o jednym: mamy wolną wolę i to od nas zależy czy postąpimy dobrze, czy źle. Żaden system, który nie stosuje przymusu bezpośredniego, nie jest temu winien. Rozumiem również, że intencją twórcy filmu było pokazanie antybohatera, z którym żaden myślący i etycznie postępujący człowiek się nie utożsami. Problem leży w tym, że wielu się utożsami z Louisem Bloomem.
W pewnej dyskusji dotyczącej działania firm amerykańskich sprzedających technologie nazistowskim Niemcom usłyszałem argument mówiący, że przecież nie było winą tych przedsiębiorców, że handlowali z Hitlerem. Oni zarabiali pieniądze, więc ich działanie było dobre. Podobnie na postać Blooma spojrzy wielu młodych, również tych wykształconych, z wielkich miast. Przecież bohater jest inteligentny (a zdaniem niektórych inteligencja sama w sobie jest zaletą), bywa dowcipny, ma wiedzę (twierdzi, jak większość młodzieży, że wszystko można znaleźć w sieci) – co z tego, że powierzchowną, jest czarujący wobec kobiet (chociaż tak naprawdę – chamski i obcesowy). Taki typ cwaniaka, który potrafi sobie zorganizować życie, jest dla wielu osób atrakcyjnym wzorcem. Prymitywny utylitaryzm, który głosi główny bohater filmu, jest dziś wszechobecny. I co gorsza, spora część społeczeństwa nie widzi w nim niczego niestosownego. Bo przecież trzeba się w życiu ustawić i mieć dobrze. A że przy okazji kogoś zamordują – co z tego? Liczą się przede wszystkim pieniądze. Bo bez pieniędzy nie możemy nic. Trudno słuchać tego bełkotu, który jest tym bardziej atrakcyjny dla jego odbiorców i głosicieli, że opiera się na półprawdach.
Obawiam się recepcji tego filmu, tak samo jak dwadzieścia lat temu „Urodzonych morderców”. Również wtedy recenzenci padali na kolana i oddawali cześć złu oglądanemu na ekranie. Tak samo tutaj, w „Wolnym strzelcu”, granica między obrzydzeniem a fascynacją jest zbyt cienka. Zło nie zostaje nawet zignorowane, ono popłaca, a w świecie, w którym obowiązują takie reguły, wygrają ci, którzy są najbardziej bezwzględni i nie cofną się nawet przed najgorszą potwornością. Niebezpieczny to film, chociaż przykuwający na dwie godziny do fotela. Reżyser ukazał w nim drogę na skróty, zrelatywizował prawdę, zachęcając do osiągania celów po trupach. Mądrzy zrozumieją jego przesłanie, natomiast cała reszta idiotów zapragnie żyć jak tytułowy degenerat.
Michał Żarski
Czytaj również tekst Łukasza Adamskiego [WOLNY STRZELEC. Polowanie nocnej hieny](RECENZJA http://wnas.pl/artykuly/6426-wolny-strzelec-polowanie-nocnej-hieny-recenzja)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/252833-wolny-strzelec-dwuznacznosc-i-relatywizm-recenzja