Niech mi wybaczy Łukasz Adamski, że nawet jego recenzji z serialu „Fargo” nie czytałem, a wiem, że jest wyjątkowym smakoszem całej tej historii. Nie czytałem, bo to ten typ serialu, w którym wyjątkowo trudno przewidzieć, co zdarzy się za moment, i tak powinno zostać. Teraz, gdy się skończył na Ale Kino przeczytam, bo zdaje się, że nas obu to zjawisko, wyjątkowe nawet na tle obecnego serialowego urodzaju, zaczarowało.
Można zauważyć, że seriale rozrastające się w odrębną, wielką czasem sztukę, zaczynają szukać nowych podniet. Znajdują ją także w adaptacjach i quasi-adaptacjach filmów kinowych. A to Rodriguez przerabia na serial własną makabreskę „Od zmierzchu do świtu”. A to dostajemy ciężką, bombastyczną, chwilami wręcz „Bergmanowską” paralelę historii o doktorze Hannibalu Lecterze znanym z książek Thomasa Harrisa, ale też z ich filmowych adaptacji. A to powstaje wieloodcinkowy prequel cyklu o Batmanie, portret bohaterów zebranych pod szyldem „Gotham”. A teraz „Fargo”. Na motywach jednego z najbardziej fascynujących filmów braci Coen, którzy firmują te 10 odcinków jako producenci.
Można by uznać te wszystkie adaptacyjne próby za wyraz swoistego przerafinowania. Szuka się nowych pomysłów, inspiracji, czasem fabularnych sztuczek. Niekiedy osiąga się efekt w sposób niezwykle pokrętny.
„Hannibal” to zabawa emocjami najbardziej zapalonych wielbicieli cyklu. Występują tam prawie wszystkie postaci z oryginału, ale niejako w odmiennych rolach. Czasem mężczyzna jest kobietą (a agent Crawford Murzynem), czasem ich losy kończą się radykalnie inaczej niż w oryginale, jak w przypadku doktora Chiltona, który nie będzie nigdy szpitalnym nadzorcą Lectera, ale jest przez moment nadzorcą uwięzionego w szpitalu agenta Grahama. Odgrywają inne role, mają inne charaktery, ale są też jakoś przyspawani do pierwowzorów. Zabawa w odkrywanie, co zostało zmienione, i jak dalece, to ważna część filmu. W gruncie rzeczy znacznie lepiej zachęcająca do oglądania niż sama akcja, rozwlekła i pełna ponurej pseudozadumy. Zdaje się (przestałem w pewnym momencie oglądać), że podobnie rozegrano sprawę w „Gotham”, gdzie mamy Pingwina, ale to inny Pingwin niż ten stworzony przez Danny’ego de Vito. To dotyczy także dobrych paru innych postaci (sam Batman jest dzieckiem). Wychodzi to lepiej lub gorzej, ale jest elementem nowego typu zabawy. Co nie wyklucza samoistnych wartości tych serialu. Lub tych wartości braku.
Na tym tle „Fargo” jest najsubtelniejszy. Postaci i historia są inne, ale wszystko dzieje się w tej samej zachodniej części amerykańskiego Midwestu, gdzie jest pusto, głucho i prowincjonalnie – między Minnesotą i Północną Dakotą. Widzimy te same klimaty i te same strzępy sytuacji – w finałowym odcinku sympatyczna młoda policjantka staje do walki ze złem w zaawansowanej ciąży, tak jak w „Fargo” filmowym, choć wyzwanie jest daleko bardziej skomplikowane.
Co więcej, początkowo wydaje nam się, że podobny jest główny motyw filmu. Niezwykłe zbrodnie pojawiają się w otoczeniu jakby kompletnie nieprzygotowanym do ich odparcia – to wciąż jeszcze ufna prowincja, a policjanci zajmują się na co dzień wymierzaniem mandatów za złe parkowanie. Wprawdzie przy bliższym przyjrzeniu się widać, że to po części pozór: są jednak jakieś nocne lokale, jest zorganizowana przestępczość, a w tytułowym Fargo mieści się nawet biuro FBI. Ale wszystko to razem wciąż kryje się wstydliwie w cieniu prowincjonalnej sielanki, gdzie pewnych rzeczy trudno sobie wyobrazić.
Z drugiej strony pod wpływem nowych zjawisk cywilizacyjnych i starej ludzkiej natury pokusy jednak buzują. Stare „Fargo” było opowieścią o serii zbrodni będących dziełem głupoty i przypadku. Tu także głupota jest tworzywem znacznej części sytuacji. Niemądra jest większość stróżów prawa, co powoduje że dają się okpić jak dzieci. Ale niemądrzy są także niektórzy ze sprawców. Jeden z głównych bohaterów, nieudaczny agent ubezpieczeniowy Lester Nyggard grany przez Martina Freemana, działa zupełnie tak samo jak zakompleksiony mąż z dzieła braci Coen. Ponieważ nie umie zabijać, robi to okrutnie i nieudolnie. Jest jedna różnica. W ten dziwny ośnieżony krajobraz przybywa już na początku postać z zewnątrz. Lorne Malvo, grany przez Billy’ego Boba Thorntona jest można by rzec wielkomiejskim diabłem, którego w tamtym „Fargo” nie było. Nie wiadomo na dobrą sprawę, skąd pochodzi, nie jest nigdzie zakorzeniony, Pokonuje ograniczenia czasu i przestrzeni, ma właściwie zdolności nadludzkie. Równie sprawnie umie zabijać, co rozbudzać zbrodnicze pokusy w innych.
Można ten serial odczytywać jako opowieść o starciu ludzi reprezentujących proste wartości ze złem sofistycznym, przewrotnym przychodzącym z samego centrum zepsucia. I można też zauważyć, że te światy zachodzą na siebie jednak – prostota ducha nie chroni wcale przed moralnym upadkiem. Można to wszystko wreszcie uznać za grę konwencjami, choć przecież nad serialem unosi się jakiś metafizyczny niepokój. Kiedy w odcinku końcowym Malvo raz jeszcze przybywa do miasteczka z Minnesocie, chcemy razem z jego mieszkańcami ryglować drzwi i okna. Jak przed aniołem śmierć.
Nie podejmuję się odpowiedzieć, co tu jest serio, a co służy podniesieniu nam poziomu adrenaliny. Tak samo nie wiadomo tego zwykle u braci Coen, a tu ich styl jest podrobiony całkiem udatnie, zaskakująco wiernie, łącznie z owymi wszystkimi fabularnymi smaczkami i dygresyjkami. Jak wtedy gdy niemądry szef lokalnej policji uracza nas nagle opowieścią o tym, jak zaadoptował murzyńskiego chłopca imigranta. Mamy wtedy poczucie smakowitej groteski, którą poza Coenami umie operować po mistrzowsku może jeden David Lynch. I zastanawiamy się wtedy: a może to jednak na serio? Może chcą nam oni pokazać, jak blisko siebie są dobro i zło. Jak skrajna naiwność sąsiaduje ze skrajną przewrotnością?
W finale ta wątpliwość dotyczy nawet społecznego przesłania. Czy to nie jest po trosze opowiastka o starej dobrej Ameryce, która owszem ma wiele za uszami, ale która potrafi się przynajmniej bronić. Usiąść na ganku i zaczekać ze strzelbą na bestię, żeby stawić jej czoła. Jedynie głośno myślę, bo scenarzysta wszystkich odcinków Noah Hawley może nas tylko zwodzić, podobnie jak lubili to robić bracia Coen. Ale wolę być tak zwodzony niż prowadzony za rękę w jednoznacznych, poprawnych politycznie serialach-traktatach.
Jest jeszcze jedno, co zawsze niepokoi braci Coen. Mój ukochany film „Człowiek którego nie było”, też z Thorntonem, ale tam w roli zagubionego małomównego fryzjera, to opowieść o tym, jak bardzo ludzie nie szukają prawdy. Jak bardzo jej nie potrzebują, także w sądowych procesach – bohater oskarżony o zbrodnię niepopełnioną zostaje za nią skazany równie łatwo jak nie może zostać skazany za coś, co naprawdę zrobił. Tu mamy to samo.
Zamyka się niewinnego człowieka, a nie próbuje ścigać bestii tylko dlatego, że szef policji nie jest w stanie ogarnąć intelektualnie historii, którą da się opisać w postaci ściennego wykresu, bo jest w nią zaangażowana większa liczba osób. Po prostu jego umysł tego nie obejmuje. A policjantka, która ta rozumie, jest zbyt mało asertywna i ma za małą pozycję żeby tę niesprawiedliwość zmienić.
Ten niepokój jest mi bardzo bliski. Mam wrażenie, że ulegając takiemu zaniepokojeniu nie mówi nam się może niczego odkrywczego, ale warto to co jakiś czas powtarzać.
Jeden z najlepszych, najbardziej magicznych seriali ostatnich lat. Nie ma sensu tłumaczyć bardziej szczegółowo, o co w nim chodzi – to już byłoby objaśnianie najsmakowitszego dowcipu, ale też psucie najbardziej zjawiskowego nastroju. Albo to kupicie, albo odrzucicie. Spróbujcie kupić.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/252725-zaremba-o-fargo-magiczny-serial
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.