CESARZ DISCO POLO. Tylko u nas FRAGMENT o weselach!

Tego co przeżył wystarczyłoby na kilka biografii. Sławomir Świerzyński pierwszy raz na weselu zagrał, gdy miał 13 lat. Ale zanim został Cesarzem Disco Polo był nauczycielem, stroił pianina i prowadził dyskotekę. To tam, przy barze, Świerzyński poznał wszystkich ważnych polityków PSL... a chwilę później jego biznes z hukiem splajtował. Założył więc zespół - Bayer Full. Czy jest człowiekiem bogatym? Owszem - ma dwór i jacht. Za sukces zapłacił wysoką cenę. Porwano mu syna.

Dziś Bayer Full jest najbardziej rozpoznawalnym zespołem w Polsce. Ale dla Świerzyńskiego to za mało. Ruszył na podbój Chin. Teraz chce zagrać na noworocznej gali w Pekinie dla miliardowej publiczności. Wystarczy przeczytać tę książkę, żeby mieć pewność, że mu się to uda.

TYLKO U NAS FRAGMENT KSIĄŻKI

(...)

WESELA

Nigdzie na świecie nie ma takich wesel jak w Polsce, nigdzie ludzie się tak nie bawią. Przede wszystkim Polacy bawią się długo. Kiedyś grało się bez przerwy 24 godziny ale za to nie było poprawin. Teraz się gra krócej, 12 godzin ale dwa razy, bo poprawiny są obowiązkowe. Czasem zdarzają się też obsiedliny, wtedy gdy państwo młodzi jadą do swojego domu i jest trzeci dzień imprezy. Do tego jeszcze wieczór panieński i kawalerski. Polskie wesele jest jak święto narodowe a na pewno święto rodzinne. Musi być bardzo wystawne, z doskonałą kuchnią. I musi grac dobry zespół. W latach osiemdziesiątych jeszcze nie myślałem, ze to będzie moje źródło utrzymania bo byłem stroicielem. Ale byliśmy na tyle dobrzy, ze graliśmy coraz więcej. Nie musieliśmy się reklamować, bo dobry zespół się nie reklamuje. Zostawia tylko do siebie telefon a ludzie sobie go przekazują. Jak w latach 70. zaczynałem grać to wesela odbywały się w domach. Przychodziło maksymalnie 50-60 osób. Wynosiło się meble z największego pokoju i tam były tańce, w drugim pokoju ustawiało się stoły przy których ludzie siadali, jedli i pili. Dzieciaki spały na górze na strychu, które były nieużytkowe i jak ktos się poczuł zmęczony to kładł się właśnie tam. W zasadzie tylko się grało, w ogóle się nie śpiewało. Muzyka była ludowa, z akordeonem, trąbką i bębenkiem z trójkątem. W trójkę można było opędzić całe wesele. Czasami były skrzypce, potem gitary.

Najfajniejsze na weselach były przyśpiewki. Ja jako akordeonista, musiałem znać wszystkie przyśpiewki i odgrywki, których uczyłem się od kucharek. Kiedyś na weselach to kucharki a nie zespół robiły oczepiny. A że cholery czasem w ogóle nie potrafiły śpiewać to beczały jak zarzynane barany. Ale ja musiałem śpiewać pięknie i czysto. Ostatnio Roman w zespole przypomniał taka przyśpiewkę „Marysiu, kurwisiu gdzieś piteczkę dała? Oddalim ja do garbarza, żeby nie śmierdziała”. Takie rzeczy się śpiewało i to była główna atrakcja imprezy. Wesele trwało od 12 w południe więc o dziesiątej wieczorem wszyscy byli już taki pijani, że można było świntuszyć do woli. Najważniejsze było dobrze rozłożyć siły.

Około szóstej robiliśmy przerwę na dojenie krów, bo przecież zwierzęta mają swoje potrzeby codziennie niezależnie od tego czy akurat jest wesele czy cokolwiek innego. Mieliśmy trochę luzu. Gospodarze wracali z tego dojenia z pełna werwą. Oporządził krowy, napił się trochę mleka i mógł zaczynać zabawę od początku. Około 22.00 był czas na przyśpiewki, które trwały do jedenastej, w pół do dwunastej i potem oczepiny, najważniejszy moment każdego wesela. Przyśpiewki często były improwizowane, nawiązywało się do zaczepki i układało się swoją odpowiedź. Bywało tak, że przyśpiewka była naprawdę ostra a czasem tylko rubaszna. „Jechał chłop przez pole, koło mu skrzypiało, chciał je nasmarować, jajca mu urwało”. Jak już nie dawało się prześpiewać kogoś kulturalnie, to była taka odzywka na sam koniec - „kot cię jebał pies cię dymał skurwysyn cię do chrztu trzymał, wszystkie kurwy z całej gminy zaprosili na twe chrzciny”. To była ostatnia przyśpiewka. Po niej my uciekaliśmy, goście wstawali i zaczynała się regularna bójka.

Goście weselni byli pousadzani przy dwóch stołach i podzieleni na dwie rodziny panny młodej i pana młodego. Teraz jest moda na mieszanie, żeby się goście ze sobą integrowali. Wtedy tak nie było. To byli ludzie z różnych wsi, często zupełnie dla siebie obcy albo ze sobą skonfliktowani na wielu zabawach. A poza tym stół panny młodej zwykle uważał, że skoro pan młody wyrwał dziewczynę z ich wsi, to już jest dobry powód, żeby dać mu w mordę. Takie regionalne zależności były bardzo ważne. Jak się szło na zabawę to nie można było poprosić do tańca dowolnej dziewczyny, z każdej wsi. Jak dziewczyna była z Sannik to w życiu nie zatańczyła z chłopakiem z Gąbina bo on był z biednych ziem. Ona była trzecia, czwarta klasa a tam się zaczynała czwarta, piąta. I nie było dyskusji. Chłopak z Gostynina nie zatańczył z dziewczyną z Kutna ani odwrotnie. Gostynin z Gąbinem? Bardzo proszę, mogli tańczyć. Bo to Mazowsze i jedne piachy. A Kutno to już jest łódzkie, bogate ziemie i na nas patrzyli jak na wrogów. Gdzie taki biedny Antek z Mazowsza weźmie dziewczynę z ziemią? Dziewczyna jak dziewczyna, ale ta ziemia!

Dlatego na weselach zawsze była wojna. Sytuację ratowały kobiety. Bo jak się chłopy wyszarpały, po mordach naokładały to właśnie był czas na oczepiny a na oczepinach musiała być zgoda. Oczepiny trwały do godziny. Nie było tych wszystkich zabaw co teraz bo przyśpiewki zapewniały wystarczająco dużo sprośnej rozrywki. Dopiero w połowie lat osiemdziesiątych przy oczepinach zespół zaczął przejmować rolę kucharek. Ja wprowadziłem taki zwyczaj, że zespół zawsze na weselu stał. Nawet klawiszowiec. Wcześniej stołek był podstawowym sprzętem każdego weselnego muzyka, bo się grało całe 24 godziny. Jak po 12 godzinach grania oberków i kujawiaków w Złakowie Kościelnym zobaczyłem pana młodego, który idzie w moją stronę i ryczy „Chłopaki! Kujuna!” to myślałem, że go, chuja, zabiję. Kujawiaka mu się zachciało a tak był pijany, że spadł ze sceny, równo na plecy i go wynieśli. Bayer Full nie gra wesel od 2007 roku ale do tej pory jak sobie o tym pomyślimy to nam ciary po plecach przechodzą. Ludzie sobie nie zdają sprawy, że zespół ma tak ciężka robotę. Po pierwsze musimy być mili dla każdego gościa, chociaż w umowach mieliśmy zawsze zapisane z kim zespół ma rozmawiać podczas wesela. Rozmawiamy tylko z państwem młodymi i z ojcem pana młodego. Z nikim więcej. Z żadną matką, ciotką, wujem. Zwłaszcza z wujem, bo wujo to się zawsze obudzi, zerwie i mówi, że my czegoś tam nie graliśmy i teraz trzeba mu zagrać. Jeden wujo tak się czepiał ze trzy razy, że nie graliśmy.

Więc w końcu wskazałem go ręka, żeby do nas podszedł, on cały dumny wstał i idzie w naszą stronę. Ja się uśmiecham, on coraz bliżej i jak już był całkiem blisko to ja, nie przestając się uśmiechać mówię do niego „Spierdalaj. Ale już”. I znów uśmiech. Nikt oprócz niego tego nie słyszał. Jakby to nie pomagało to się takiego wuja wołało do stolika orkiestry, siadało w trzech i lało wódki. Sobie setę i wujowi setę. I drugi kolega. Sobie setę i wujowi setę. Wytrzymywał pięć kolejek i po nim. Wynosili gościa. Zawsze trzeba było znaleźć jakieś kulturalne wyjście z sytuacji bo nie mogłem przecież powiedzieć, że facet mi przeszkadza.

Zdarzają się wujowie z fantazją, jak ten który kiedyś pod Warka kazał nam grać „Białego Misia” dziesięć razy. Dał nam tysiąc złotych ekstra ale miało być dziesięć razy, bez przerwy. No mój Boże. Jak ja za całe wesele dostałem dwa tysiące? Kochany! Ależ proszę bardzo! Musiałem trochę kombinować bo inni goście się burzyli więc wymyślałem, że to dla takiej ciotki a to dla takiej kuzynki. To było już po drugiej w nocy, wszyscy pijani więc jakoś przeszło.

Innym razem graliśmy wesele w hotelu Gołębiewski. I czego nie zagramy to wychodzi taki facet w wieku trzydziestu paru lat, staje przed scena i robi miny. Że niby tak bardzo mu się nie podoba to co gramy. W końcu Roman z Beatą zeszli do niego. Wzięli go pod murek jak mu nawtykali „od najdłuższych”, nabluzgali. Oczywiście bez świadków. Po czym wrócili na scenę, zaczęliśmy grać a facetowi nagle wszystko się podoba! I tak ma być. Wszyscy mają być zadowoleni a niezadowolona może być tylko panna młoda, bo one są teraz bardzo rozkapryszone. Myślą, że wesele ma się toczyć wokół nich. Nie! Wesele jest dla gości. A noc poślubna jest dla niej. I to wystarczy. One sobie teraz wybierają „Proszę pana, proszę zagrać taką piosenkę, taką i taką.”. Ja to mam oczywiście przygotowane ale patrze na ten zestaw i myślę „mój Boże. Jak ja to tak zagram to ludzie mi z wesela uciekną”. Te dzieciaki nie zdają sobie sprawy, ze to nie jest dyskoteka ani zabawa tylko wesele. A na weselu mamy i ciotkę i wujka, i dziadka i babkę i dzieciaki z różnych stron Polski i każdy słucha czegoś innego.

Zawsze byłem specjalistą od układania repertuaru bo wiedziałem jak to się robi. Nie wiem skąd, ale wiedziałem. Trochę z doświadczenie, a przede wszystkim - intuicja. Każdy z zespołu ma zeszyt z ponumerowanymi piosenkami. Nauczył nas tego mój kolega ze szkoły Józek Łuczyński, kiedy grał na z nami. Patrzył jak sobie radzimy i któregoś dnia mówi „Słuchajcie nie może tak być, że mówisz - gramy „Córko Mazura”. I każdy szuka wertuje kartkuje, palucha ślini, gdzie ja mam tę „Córkę Mazura”. Jak Córka będzie miała numer to każdy znajdzie od razu”. I wszyscy się dziwili, że tak sprawnie i bez przerw gramy. Kolega powiedział mi, ze gdyby wziąć na wesele pięć zespołów i dać im takie same piosenki, to przy moim ułożeniu ludzie będą się najlepiej bawili. Często wychodzę na scenę a zespół mnie pyta „Czym zaczynamy?” a ja na to „Nie wiem!”. Oni wiedza, ze to może być „Blondyneczka”, „Wspaniała matka” ale co dokładnie to się okaże jak zobaczę ludzi. Wychodzę, patrze na publiczność i wtedy decyduję, bo natychmiast wiem co trzeba grać. Inne zespoły zawsze grają tak samo.

Jak tak można? Przecież w każdym miejscu, na każdym koncercie czy weselu są zupełnie inni ludzie! Ja po prostu to czuję. Są pewne przesłanki co do tego jak się rozwinie impreza - na przykład jak na stole jest słodkie wino, jakieś ciociosany i tym podobne wynalazki, to znaczy, że na bank będą się bili. Bo przyjechało państwo „ą, ę”, „z Warszawy” i państwo nie wiedzą, ze się nie miesza. Ostatnio mój kuzyn, Paweł Moczydłowski przyjechał na wesele mojego syna Damiana i mówi „Wiesz, my na takim wiejskim weselu to dawno nie byliśmy”. Rozbawił mnie: „Dawno? A kiedy ty w ogóle byłeś na prawdziwym weselu? W Warszawie? W tych restauracyjkach z tymi kelnerami? Śmiech na sali! Chodzą, coś ci na talerz położą, trochę sosem pomażą. I to ma być wesele? To ty teraz zobaczysz wesele!” I zobaczył. Wesele Damiana trwało trzy dni. Obowiązkowo od początku była wódka. Są oczywiście bufety, są kelnerzy i kiperzy, którzy podają różne trunki jak sobie ktoś życzy. Ale nie daje się wszystkiego naraz! Nie wolno, bo potem już na tym nie zapanujesz. Ja jeszcze nie widziałem mądrego człowieka po alkoholu. Na trzeźwo - mędrzec, geniusz. A jak wypije, wiadomo. Grałem na takim weselu, gdzie panna młoda po paru kielichach dała jednego cycka jednemu muzykantowi a drugiego drugiemu, żeby ja wypieścić. Takie cuda się zdarzają. Bywają panny młode jak z tego dowcipu „kto jeszcze nie miał panny młodej? wstaje pan młody - ja!”.

Czasem członkowie mojego zespołu z poprzednich lat nie wracali z nami do domu, bo któraś panna była taka ładna i kochana, że trzeba było z nią zostać. Później jak przyjeżdżał taki na próbę to klarnet za sobą ciągnął i mówi „Sławek, ja musiałem uciec, bo ona chciała mnie wykończyć”. Muzykanci na weselu mieli zawsze ciężkie życie. Z bliżej nie sprecyzowanych powodów działają na kobiety jak magnes. Tak około drugiej w nocy, jak już chłopaki, partnerzy czy mężowie są kompletnie pijani to kobiety szukają jakiejś rozrywki. Teraz na weselu jest zawsze barman, który serwuje drinki, zwykle przystojny facet. A to najgorsza zdradliwa cholera jaka może być. Kobieto! Lepiej zrób sobie drinka sama. Wiesz ile nalejesz wódki, dolej sobie coli czy soczku i pij. A jak barman tych „mózgojebów” narobi, nakotłuje tych mamrotów to kobity są kołowate i nie wiedzą co robią. Przychodzą do zespołu bo tam są jeszcze trzeźwi faceci. To znaczy przeważnie trzeźwi, bo różne sytuacje się zdarzały. Było i tak, że po weselu zegnałem się z muzykiem, bo tak dał w palnik, ze zasnął na scenie. Albo zginął z dziewczyną na kilka godzin a w tym czasie ja musiałem śpiewać za niego. Zresztą akordeonista zawsze miał najwięcej roboty. Raz, ze te marsze na początku trzeba grać. Przyśpiewki gra akordeonista. Na oczepinach - akordeonista. Jak wywożą pannę młodą, żeby ja potem pan młody za wódkę wykupił to idzie z nimi akordeonista.

Na pewnym weselu, (nie powiem gdzie bo będą jeszcze pamiętali), pannę młodą porwano tak skutecznie, że nie można jej było znaleźć. Obeszliśmy cały hotel, okolice. Nic. I w końcu Roman znalazł pannę młodą. Była ze świadkiem w samochodzie. Roman to zobaczył, zrobił w tył zwrot i krzyczy do grupy poszukiwawczej pod przewodnictwem pana młodego „tu nie ma, chodźmy tam”. Ona wyskoczyła drugimi drzwiami, przeszła do hotelu i tam ja ładnie znaleźli w pokoju. To się zdarza. Panowie młodzi też robią różne numery. My załatwiamy to tak, żeby się nigdy nie wydało ale to co czasem pokazują na filmach, co czasem może wydawać się przejaskrawione, to wszystko oglądaliśmy na żywo. Zadarte kiecki przy płocie są na porządku dziennym. Wtedy po prostu dzieje się magia. Dobre jedzenie, dobra zabawa, wyzwalają w ludziach ogromne emocje. Pary się kłócą, wychodzą osobno. Obcy ludzie spotykają się i czasem się między nimi coś wydarzy. Bo w końcu może już nigdy się nie zobaczą.

Zgodnie z tradycją pannę młodą porywa się o czwartej rano. Dawniej robiło się to przed obsiedlinami. Ładowało się na wóz czy wózek pannę młodą i jej dobytek panny młodej i wiozło się, ale niezbyt daleko, żeby pan młody szukając się za bardzo nie zmęczył i nie wypił całej wódki. Kiedyś w kwietniu mnie na wózku razem z panną młoda i jej gratami i akordeonem wepchnęli do stawu i od tego czasu wolałem chodzić za wozem niż na nim jeździć.

Jedno takie wywożenie szczególnie zapamiętałem ze względu na pewnego wuja. Weselnicy załadowali wóz, na wozie panna młoda, jakąś brudną, zasraną krowę za tym wszystkim ciągną, goście idą, my śpiewamy. Wóz się telepie, całe szczęście, że młoda nie w ciąży.

Bo teraz to każda jest w ciąży. I dobrze, inaczej nie wiadomo kiedy by się na dziecko zdecydowała. A jeszcze nie gotowa, jeszcze Teneryfa, jeszcze Egipt, jeszcze coś. Czas leci a ona z pieskiem chodzi. Pięć lat temu grałem u kolegi na weselu. Rozmawiam z nim ostatnio - „Jak tam Waldek, jesteś już dziadkiem?”. „Gdzie tam. Pieska sobie kupili! Już chyba się wnuka nie doczekamy. Dzwonie do niego - synuś, co robisz? A wiesz tatuś, odpoczywamy sobie, film oglądamy. A ja mu mówię, synuś, pierdol się nie odpoczywaj bo ja chcę dziadkiem zostać!”. Taki mamy pęd do „dziadostwa”. Jesteśmy jeszcze młodzi a chcielibyśmy mieć wnuki. Mamy jeszcze siły żeby młodym pomóc, a pomóc trzeba, więc nikt nie ma zastrzeżeń, jak młoda jest w ciąży. Wręcz przeciwnie. Przynajmniej wiadomo, że może. A nie zabezpiecza się na wszystkie strony.

Wracając do wywożenia - jedzie ten wóz, podskakuje, w końcu się zatrzymał w jakichś chaszczach w lesie. I zaczyna się picie wódki. Bo, żeby wykupić pannę młodą świadek pana młodego musi mieć z pięć litrów wódki i dziesięć kilo kiełbasy. Z prawej strony Wisły podczas wywożenia wódkę pije się z aluminiowej wazówki. Z lewej strony pije się na szklanki. To jest takie dobijanie gości, żeby już za bardzo nie brykali. W stronę Mazowsza pije się też z buta panny młodej. Jest taka przyśpiewka „Skradli buty młodej parze, za butelkę albo dwie młody buty kupić chce”. W czubek buta elegancko wchodzi 250 ml. Wtedy rozpiliśmy wódkę a że byliśmy już ze dwa kilometry od domu weselnego to wsiadłem na ten wóz. I jedziemy dalej. Gram i nagle patrzę a z boku wozu biegnie jakiś wujo, trzyma się kłonicy, zapiera się, wierzga nogami jak wściekły i krzyczy „Stop kurwa, stop!”. Zatrzymaliśmy się. „Co jest?”. „Zakąski mi nie dali!”. Nalali mu kolejna szklankę, chociaż wyraźnie było widać, że ma dość, dali zakąskę, wypił otrzepał się zgryzł i ruszyliśmy. Jedziemy a wujo próbuje się na ten wóz władować w biegu.

Podskoczył, łapie się kłonicy a ona jak nie odbije, jak go nie walnie! Poszedł szczupakiem w pokrzywy i leży. I tyle go widzieli. Nikt się specjalnie tym nie przejął. Zapytałem co to za egzemplarz. Odpowiedzieli mi, ze wujo ze Śląska. Dojechaliśmy do domu weselnego. Za jakąś godzinę wychodzę, patrzę a tu przy wyjściu z namiotu stoi wujo. Wyprostowany jak struna. Zagadałem do niego ale nie odpowiadał. Przyglądam się a on śpi! Na stojąco! No pies was ogryzł. Jak można tyle wódki wypić.

(...)

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych