To nie jest zbiór tradycyjnych piosenek, choć fragmenty, z których pochodzą, oryginalnie wywodziły się z przykładów tradycyjnych form. Te fragmenty zostały tak pocięte i przearanżowane, by tworzyły jedną, spójną całość.
Podobnie jak w przypadku filmu, gdzie sceny przechodzą jedna w drugą, przenoszą się wstecz w czasie i wybiegają w przyszłość. Postacie pojawiają się i znikają, czekają w cieniu lub nagle pojawiają się w światłach reflektorów na froncie sceny. To światłocień, piaskowy świat, w którym muzyka jest zarówno ścieżką dźwiękową, jak i scenariuszem.
"...all that might have been..." stworzony i nagrany w przeciągu osiemnastu miesięcy – jest najdłuższym solowym albumem Hammilla – przyniósł wiele zwrotów i transformacji, zanim zyskał ostateczną formę. To nie jest concept album, a jednak przynosi poszarpane dźwiękowe pejzaże, niejasne postacie i nieuchwytne miejsca, które sprawiają, że bliżej mu do świata filmu, niż typowych piosenkowych narracji.
Na paletę wypełniających go dźwięków składają się gitary, syntezatory, zadziorne rytmy i oczywiście natarczywy głos. Ten album jest przeciwieństwem wszystkiego, co Peter Hammill robił do tej pory.
rep / SRec
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/252717-peter-hammill-prezentuje-swoj-najdluzszy-solowy-album