ŚMIERĆ PREZYDENTA jako żywotny konflikt między Władzą a Narodem

Starając się wczuć w klimat nadchodzącej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości, jak i nadrobić swe braki w polskiej kinematografii, sięgnąłem po film Jerzego Kawalerowicza z 1977 roku pt. „Śmierć prezydenta”, traktujący na temat okoliczności wyboru Gabriela Narutowicza na głowę państwa odrodzonej Rzeczypospolitej i tragicznych następstw tego wydarzenia. Poszukując tytułów poświęconych Józefowi Piłsudskiemu, dosyć przypadkiem natrafiłem w internecie na wzmiankę na temat odnowionego cyfrowo filmu. Żądny dramatu politycznego z polskiego podwórka, bezzwłocznie sięgnąłem po tę produkcję, która w wierny, aczkolwiek niepozbawiony elementów propagandowych sposób, niejako zrekonstruowała wydarzenia sprzed 92 lat. Uświadomiła mi, jak długą tradycją cieszy się pewne zjawisko w polskim życiu publicznym, a które stanowi jeden z głównych wyznaczników tragicznego finału owego filmu – brak szacunku dla szerokorozumianej Władzy.

Dzieła Kawalerowicza zdecydowanie nie można potraktować jako biografii. Koncentruje się na wydarzeniach wokół obioru ministra spraw zagranicznych na urząd prezydenta przez Zgromadzenie Narodowe i przedstawieniu roli, jaką profesor z Zurychu odegrał, można by rzec, wbrew woli i mimo wyraźnej skromności swojej osoby. W rolę Gabriela Narutowicza – męża stanu i wybitnego intelektualisty, wcielił się Zdzisław Mrożewski. Wywiązał się ze swego zadania znakomicie, kreśląc sylwetkę człowieka nad wyraz dumnego, ale nie zarozumiałego, świadomego swych obowiązków względem Ojczyzny, ale i przytłoczonego problemami Polski i jej społeczeństwa. Te cechy historycznej postaci są tutaj szczególnie akcentowane, bo wiążą się bezpośrednio z koncepcją filmu. Koncepcją, którą osobiście odebrałem jako tragedię opartą na wzorcach starożytnej Grecji, gdzie elekt Rzeczypospolitej nieświadomie, przybliża się do swego nieszczęsnego przeznaczenia bagatelizując środki ostrożności mimo, o ironio, dziwnego przeczucia zbliżającej się śmierci. Fabuła pozwala widzowi odczuć narastający dramatyzm sytuacji, zauważyć fatum ciążące nad człowiekiem, który okazywanie niezdecydowanie postrzega w kategoriach tchórzostwa stanowiące dla niego rozwiązanie niedopuszczalne, a nawet gorsze od potencjalnego ryzyka… Mamy do czynienia ze zderzeniem dwóch równorzędnych racji na wzór „Króla Edypa” czy „Antygony”, z tym że w zależności od powziętej decyzji cierpieć może albo profesor z Zurychu, bądź Naród polski. Nieszczęśnikowi brakuje jednak jednej cechy – hybris, czyli winy, która zamiast na elekcie, spoczywa na barkach rozpolitykowanej, ziejącej wzajemną nienawiścią, tłuszczy. Jest to o tyle ciekawe rozwiązanie, że buduje napięcie zwłaszcza, gdy znajomość faktów siłą rzeczy odbiera historii nieprzewidywalność, czy możliwość poznania kolejnych elementów fabularnej układanki.

„Śmierć prezydenta” pozwoliła mi zrozumieć, jakim niesłychanym nieszczęściem dla naszego Narodu jest wrodzona nieufność i skłonność do przeciwstawiania się Władzy, abstrahując od przyczyn tego stanu rzeczy i zasadności względem poszczególnych „grup trzymających władzę” – królów, prezydentów, ekip rządowych, czy też urzędników. Tragedia polskiego prezydenta w zestawieniu z ze stanem polskiego państwa Anno 2014 nie pozostawia złudzeń – kłótliwość i brak poszanowania tych, którzy mają występować w imieniu zbiorowości w wyniku legalnego wyboru to specjalność naszego polskiego piekiełka niezależnie od okoliczności i nastrojów społecznych, które zawsze pozostają niechętne trzymającym się stołków. Dość jednak chwilowo o naszym specyficznym charakterze. Nie chciałbym by Szanowny Czytelnik postrzegał ów tekst w kategoriach publicystyki politycznej, aczkolwiek analogie do współczesności są konieczne i ich brak świadczyłby o bezcelowości tego artykułu. Padły tu jednak dotychczas dwa istotne pojęcia: „Władza” oraz „Naród”, które to Kawalerowicz czyni bohaterami swojego dzieła. Otóż prócz Gabriela Narutowicza, a względnie także posępnego i zadumanego marszałka Piłsudskiego przemykającego nam po ekranie, dostrzegam w filmie jedynie dwie postaci, mianowicie bohaterów zbiorowych – Warszawską Ulicę oraz Zgromadzenie Narodowe współtworzące i symbolizujące Naród (przy czym parlament pośredniczy tu niejako między Władzą – głową państwa a obywatelami). To ten wizerunek nadaje ekranizacji poniekąd znaczenie ponadczasowe, co uderza w traktowanie filmu wyłącznie jako swoistego „dokumentu”.

Jeśli traktować „Śmierć prezydenta” jedynie jako obraz minionych wydarzeń, faktycznie doszukiwanie się wyeksponowanych indywiduów byłoby bezcelowe. Pozostaję jednak na stanowisku, iż był to zamierzony, całkowicie trafny zabieg pozwalający skonfrontować jednostkę (prezydenta-elekta) z masami.

Istotną cechę tej ekranizacji, która na równi z antyczną analogią nadaje temu filmowi nadzwyczajną formę, stanowi retrospekcja. Cały film zasadza się na zeznaniach mordercy prezydenta – Eligiusza Niewiadomskiego. W przypadku, gdy to właściwą akcję filmu traktujemy jako czas rzeczywisty, motywacja i tłumaczenie zwichrowanego artysty można uznać za komentarz do wydarzeń z grudnia 1922 roku. Postać Niewiadomskiego jest tu ukazana jako fanatyk, osoba kierująca się irracjonalnymi przesłankami, na wpółobłąkana, a jednak wciąż poczytalna. To człowiek ówczesnej prawicy (ta notabene natychmiast się od niego odcięła), który dobro Ojczyzny postrzegał wąsko w kategoriach własnego przekonania, bez szerszego spojrzenia na rzeczywistość, ale który wychodził z założenia, czyn jego jest dobrem dla całego Narodu. Jest zatem człowiekiem z Ulicy, uległym partyjnym podziałom, akceptującym jedynie część reprezentującej go w parlamencie Władzy, czym udowadnia brak szacunku dla jej całości. Jego wyrazistość reżyser ukazał grą barw kontrastując skazańca w ciemnicy sądowej, którą w filmie na moment opuszcza by oddać trzy śmiertelne strzały…

tytuł
tytuł

Mimo kilku zastrzeżeń natury czysto filmowej , trudno nie docenić niewielkiej ilości historycznych przeinaczeń. Film ten faktycznie oddaje prawdę historyczną (wsparłem się przy tej ocenie książką Marka Ruszczyca pt. Strzały w „Zachęcie” z 1987 roku, gdy raczej nikt ówczesną poprawnością polityczną się raczej nie przejmował), dosyć przypadkowo wygodną politykom komunistycznym. Widzimy zatem twardogłową Chjenę (stronnictwa narodowe i chadeckie) na wskroś reakcyjną, wykrzykującą hasła obrony przez mniejszościami międzynarodowymi i socjalistami (protoplastami dzisiejszej masońskiej żydokomuny), wiwatującą na cześć ambasadora faszystowskich Włoch… Dostrzegamy rozwścieczony tłum podjudzany przez księdza Marcelego Nowakowskiego, motłoch wszczynający zamieszki doprowadzające do śmierci robotnika, Józefa Hallera – oziębłego i obojętnego na śmierć prezydenta, w końcu samego Niewiadomskiego – produkt tego chorego układu sił. Widz może złapać się za głowę, gdy w wyniku niesatysfakcjonującego prawicę wyboru, ta mobilizuje Ulicę, by nie dopuściła elektorów Narutowicza i jego samego na zaprzysiężenie. Zaprzysiężenie, które związane jest z rzekomą bezwyznaniowością prezydenta, rozsierdza nieobecną w Sejmie prawą stronę sali, skoro ów decyduje się przysiąc na Krzyż. Zgodnie z tym co pisał Ruszczyc, mógł również i złożyć przysięgę laicką. Dostrzegam tutaj przeinaczenie, które miało ukazać Narutowicza jako ateistę, dla którego przysięga złożona przed Bogiem stanowić miała jedynie kolejną przeszkodę, kłodę rzuconą mu pod nogi przez Chjenę, którą ów demokrata obrany głosami lewicy mógł tryumfalnie przezwyciężyć. W rzeczywistości jednak profesor z Zurychu nie pozostawał obojętny na kwestie metafizyczne – podczas jedynie zasygnalizowanego w filmie spotkania odbytego z biskupem Kakowskim na pół godziny przed śmiercią, Narutowicz miał poprosić o błogosławieństwo! Mimo tej nieścisłości historycznej wykorzystanej w produkcji peerelowskiej kinematografii, z przykrością trzeba stwierdzić, że abstrahując od dogłębnego skontrastowania przedwojennej sceny politycznej poprzez idealizację lewicy, zło dokonane za sprawą Związku Chrześcijańsko-Narodowego należy z przykrością uznać za fakt dokonany i bezsprzeczny.

Realia epoki są oddane nie tylko za sprawą scenografii, ale i świetnie dobranej obsady, która z uwagi na podobieństwo do ogrywanych osób, mogła w 100% odwzorować postaci już historyczne. Sądzę, że jednym z większych problemów filmów politycznych jest kwestia podobieństwa i charakteryzacji aktorów. Bardzo ucieszyła mnie, wobec bezpodstawności tego rodzaju obaw, obecność Tomasza Zaliwskiego jako Macieja Rataja oraz Jerzego Sagana jako Wincentego Witosa na ekranie, których to miałem przyjemność oglądać w tychże rolach w filmie pt. „Zamach stanu”. Zaintrygować może fakt użycia faktycznych wypowiedzi postaci historycznych, które za pośrednictwem stenogramów sejmowych oraz pamiętników przetrwały do czasów powstania filmu. Usłyszeć zatem możemy autentyczne dialogi samego Gabriela Narutowicza, który, jak sam określił się w jednej z rozmów, jest politykiem ponadpartyjnym, demokratą i liberałem (w niewypaczonym współcześnie znaczeniu tego słowa). W filmie został przedstawiony jako ateista, za to wierzący w spuściznę polskiej tolerancji religijnej i konieczność polubownego rozwiązania problemu wielonarodowościowej Rzeczypospolitej.

tytuł
tytuł

Przygotowując się do sporządzenia tej analizy posiłkowałem się opiniami internautów, spośród których dwie zapadły mi w pamięć i wspomnę o nich z uwagi na trafność spostrzeżenia, mianowicie jeden z nich stwierdził, iż Polska nie była gotowa na takiego męża stanu, który bystrością umysłu, wielotorowym, wykraczającym poza granice kraju myśleniem przewyższał rzesze ciężko doświadczonych rodaków.Ten wyraźny brak porozumienia pomiędzy Narodem jako całością, a jego wybitną indywidualnością stanowi cytat samego profesora wyjęty z filmu: „Najpierw źle czułem się w Szwajcarii jako Polak, teraz źle w Polsce, jako Szwajcar”. Wypowiedź ta niech stanowi pomost pomiędzy ustalonym wnioskiem, a drugą, niezwykle przykrą opinią internauty, który po obejrzeniu tego filmu poczuł wstyd z bycia Polakiem, widząc obraz podniesionego do rangi symbolu Narutowicza, zaszczutego przez ludzi, wszystkich rodaków i obywateli wywodzących się z mniejszości narodowych, dla których niejako poświęcił życie podejmując się ich reprezentowania. Być może doszukuję się tutaj zbyt daleko idących spostrzeżeń, aczkolwiek brak szacunku dla Władzy, przede wszystkim, gdy zasługuje ona na wszelkie uznanie, to ubliżanie Narodu samemu sobie, którego składowe części postrzegając rzeczywistość i dobro wspólne wybiórczo, dzielą siebie nawzajem. Podziały te istniały wczoraj i dziś, oceniać mogę jednak obiektywnie i bez obaw jedynie przeszłość. Znamienną w kontekście ponadczasowości tego problemu jest ostatnia scena filmu – scena następująca bezpośrednio po zabójstwie, czyli obraz pogrzebu, którego nie poprzedziła, ani po której nie nastąpiła, mogąca natchnąć optymizmem zgoda powszechna. Po chwilowej zadumie nad mogiłą, konflikt pozostaje jedynie zawieszony, okazuje się zatem, że tej tragedii „greckiej” brakowało nie tylko hybris, ale i katharsis – wewnętrznego oczyszczenia.

Grzegorz Szymborski, student prawa na Uniwersytecie Warszawskim, w latach 2013-2014 redaktor Kwartalnika Sarmackiego, autor powieści „Wolność niejedno ma imię”.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.