Żeby rozpocząć aktywność wydawniczą zespołu od koncertówki trzeba mieć: a) nie po kolei w głowie, b) ikrę i repertuar, c) pewność, że publika i tak to kupi. Steve Rothery Band to ten trzeci przypadek. Zresztą to już druga koncertówka Steve’a przed płytą studyjną. Ten wielki (dosłownie i w przenośni) gitarzysta jako filar Marillion może sobie pozwolić na wszystko.
Marillion udało się zadzierzgnąć z odbiorcami wieloletnie, niesłabnące porozumienie – w czym wielka zasługa internetu. Kapela świetnie odnalazła się w czasach crowdfundingu, dzięki któremu nagrywa kolejne longplaye, a do tego co rusz rozpieszcza najwierniejszych fanów limitowanymi wydawnictwami. Status legendy mają z urzędu jeszcze od czasów, gdy za mikrofonem w zespole rezydował Fish. Dzisiejsza inkarnacja zespołu, ze Steve’em Hogarthem na wokalu, to nadal ta sama piątka ludzi, która ćwierć wieku temu nagrywała album „Season’s End”, ale stylistycznie Marillion jest dziś daleeeko od klasycznego neoprogresu (którego byli współtwórcami i głównymi ambasadorami – inne angielskie kapele z tego nurtu, jak Pendragon, Twelfth Night czy Pallas swoje zasługi mają, ale nigdy nie osiągnęły takiej popularności). Marillion idzie z duchem czasu, podpatruje swoje „późne wnuki” i zaczyna brzmieć jak bardziej popowa mieszanka Porcupine Tree i Radiohead. Nic w tym złego, ale ciągnie wilki do lasu. Chciałoby się pograć takie soczyste solówy jak w latach 80tych. Dlatego klawiszowiec Mark Kelly parę lat temu dołączył do zespołu Dee Expus, z którym nagrał bardzo „wczesnomarillionowską” płytę „King of Number 33”. Dlatego basista Pete Trevawas robi „skoki w bok” w kolejne supergrupy (nadal działający Transatlantic, nieistniejące już Kino). Rothery do tej pory w wolnej chwili kierował się w zupełnie inne rejony, razem z grupą przyjaciół wydając dwa albumy pod szyldem Wishing Tree. Zdania co do ich zawartości są podzielone, ja osobiście uwielbiam ten miks celtyckiego folkloru i rocka.
Teraz Steve postanowił skupić uwagę na sobie. W jego nowym składzie są: perkusja, bas, gitara rytmiczna i TA GITARA prowadząca. Żadnego wokalu, apage satanas! Takie było założenie przy pracy nad płytą „The Ghosts Of Pripyat”, która też zdążyła się już ukazać (nota bene – także sfinansowaną dzięki crowdfundingowi. Chcecie wiedzieć jak wygląda przyszłość rynku muzycznego? Właśnie tak!). A że w międzyczasie pograł sobie Steve z kolegami kilka koncertów, to jeden z nich wydał jeszcze przed płytą studyjną. Na potężną ”cegłę” wydaną nakładem InsideOut Music składają się dwie płyty CD i jedno DVD. Niestety, w promówce wizualizacji nie było, skupmy się więc na muzyce. Na pierwszym krążku mamy niemal cały program z nadchodzącego „The Ghosts Of Pripyat” – oprócz utworu tytułowego. Wredna zagrywka, muszę rzec. Ot, na wszelki wypadek, gdyby ludzie nie chcieli drugi raz zapłacić za to samo. Na drugim CD znajdują się klasyki Marillion, już z gościnnym udziałem gości z lokalnej (włoskiej, znaczy się, progrockowej sceny). Ale o tym niżej.
Czasy mamy takie, że nie należy wierzyć we wszystko, co się słyszy. Ale jeśli obyło się bez studyjnych poprawek, to szacunek dla akustyka, a przede wszystkim dla świetnie zgranego zespołu. Sama muzyka zaś... O la la… Jestem pełen podziwu i to z wielu względów. Rothery okazuje się gitarowym herosem w takim typie, jaki lubię najbardziej. Nie stara się udowodnić, ze jest w stanie zagrać tysiąc nut na sekundę. O nie. On maluje, spokojnie buduje klimat. Zna swoją wartość, wirtuozerię prezentuje mimochodem. Co więcej – kompozycje premierowe wydają się wykraczać poza stylistykę, z którą Steve zwykle jest kojarzony. To nie jest instrumentalny neoprogres, to nie jest małpowanie dokonań Steve’a Hacketta (który nota bene pojawił się gościnnie na studyjnej wersji „The Ghosts Of Pripyat”). Rothery prezentuje się po prostu jako wyborny gitarzysta rockowy. Żadnych dalszych przydawek, przymiotników, określeń. Materiał premierowy pięknie sobie płynie. Jak mówi sam Rothery w przerwie między utworami, chciał uzyskać coś zbliżonego do muzyki filmowej - i to mu się udało. „Oczami duszy mojej” widzę kino drogi umiejscowione w pięknych krajobrazach. Góry, jeziora… Sielanka proszę państwa, sielanka! Nie ma sensu wyróżniać jakiejkolwiek kompozycji, ale trzeba zaznaczyć, że nie zlewają się one w jedną całość, zachowują indywidualny charakter – a to nie zawsze się udaje w takim ilustracyjnym graniu. Dobra, Rothery mnie kupił. Powiem szczerze, że nawet wolałbym posłuchać tej muzyki wersji studyjnej, bez zagajeń Steve’a i braw (co też zrobiłem – „The Ghosts of Pripyat” jest dostępny przez jakiś czas do odsłuchu na www.progstreaming.com – kto chce, może się zapoznać).
Zmieniamy krążek i wchodzimy w świat Marillionowych evergreenów. Dochodzi klawiszowiec Riccardo Romano z włoskiej progrockowej instytucji – zespołu RanestRane, a mikrofon przejmuje raz Manuela Milanese, to znów Alessandro Carmassi. Robi się klasycznie artrockowo. Instrumentalnie bez zarzutu, ale jeśli chodzi o wokalistów – już jest różnie. Carmassi jest śpiewakiem dużej klasy, swobodniej operuje głosem i sprawdza się w tym emocjonalnym repertuarze świetnie. Bo Milanese w jest co najwyżej poprawna. Trzyma linię wokalną, akcent angielski ma taki sobie. Kiedy w „Sugar Mice” w kółko powtarza wers „Blame it on me” – niestety ma rację. Po godnej dawce muzyki legendarnej formacji Rothery robi ukłon w kierunku towarzyszącego mu keyboardzisty wykonując dwa utwory z repertuaru RanestRane – „Materna Luna” i „Monolith pt.2”. Druga część koncertu jest solidna, ma swoje momenty, ale stylistycznie i jakościowo średnio pasuje do pierwszej. Było zjawiskowo, robi się po prostu fajnie. Ale czymś trzeba zapełnić pełnowymiarowy występ, a świeżego repertuaru nie staje.
Zasadniczo jednak – bardzo udany występ. A utwory z „The Ghosts of Pripyat” autentycznie rozłożyły mnie na łopatki. Z drugiej jednak strony mam pewne wątpliwości natury, nie bójmy się tego powiedzieć, etycznej. Rothery nagrał wielki album – to trzeba mu oddać. Studyjna wersja „The Ghosts…” jest równie kapitalna co wykonanie live. Ale po co wciskać ludziom ten sam materiał trzykrotnie? Bo oprócz płyty studyjnej mamy omawianą koncertówkę i zestaw CD/DVD „Live in Plovdiv”. Mam dylemat czy to jeszcze dopieszczanie fanów czy już ich dojenie/golenie/strzyżenie (niepotrzebne skreślić). Podobnie rzecz się ma z niezliczonymi limitowanymi koncertówkami samego Marillion. A za parę lat dostaniemy pewnie remajster w eleganckiej, tekturowej książeczce – jak to zespół ma w zwyczaju. Tak jest z każdym wykonawcą o określonej renomie. Wciska się go ludziom co i rusz, podsuwa każdemu pokoleniu ponownie. Pamiętam jak się cieszyłem, kiedy dekadę temu dostałem na gwiazdkę remajster „czwórki” Zeppelinów. Wiecie co? Właśnie wyszły nowe reedycje. Że nie wspomnę o wypasionych wznowieniach albumów Pink Floyd, gdzie upchnięto chyba wszystko, co zarejestrowano podczas danej sesji w studio. Wyjątek zrobiono dla sesji „Division Bell”, bo piosenek starczyło na regularną płytę. Nic to, że z odrzutami. Rodzina Franka Zappy chce chyba wydać dosłownie KAŻDY przejaw jego aktywności. Na osobnej płycie wyszła nawet jego przemowa w Kongresie. A dopłacając ileś tam złociszy do biletu na koncert Marka Knopflera (kupiłem, a jakże!) mogę dostać rejestrację tegoż koncertu w mp3 (nie skorzystałem). Artur Rojek zatytułował swoją płytę „Składam się z ciągłych powtórzeń”. Nie tylko on. Cały przemysł muzyczny!
Dobra, zagalopowałem się. Wracając do „Live in Rome”: za muzykę szóstka, za strategię marketingową wielkie, okrągłe zero. Średnia wychodzi 3.
Paweł Tryba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/252549-steve-rothery-band-piekna-plyta-jako-pretekst-do-narzekan
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.