W moim życiu bibliofila miałem swego czasu krótki, ale intensywny okres fascynacji prozą Irvine’a Welsha. Przy niedawnej przeprowadzce zdecydowałem się wywalić wszystkie jego książki. Choć – żeby było jasne, nadal uważam go za świetnego rzemieślnika. Welsh to mistrz szczegółu, przy całym swoim programowym nihilizmie i brzydocie potrafi przekazać kawał prawdy o życiu we współczesnej Szkocji (mając – o ironio! - takie, a nie inne nazwisko). „Brudu” akurat nie czytałem, ale ekranizacja upewnia mnie, że to stary, zły jak wszyscy diabli Welsh w pigułce. Zastanawiam się czy tytułu „Brud” tłumacz użył z własnej woli czy za sugestią dystrybutora. „Filth” oznacza coś gorszego. Ohydę. Odrazę. Ale tak zatytułowany obraz trudniej sprzedać widzom. Mamy więc w polskich kinach film „Brud”, a w nim i tak ohydę do sześcianu. Mniejsza, że podaną w formie komediowej. Zresztą w miarę trwania seansu powodów do śmiechu coraz mniej, a coraz więcej rozpaczy i pustki.
BRUD. Ohydne upodlenie gliny i traktat o upadku RECENZJA
O filmie pisał już u nas redaktor Adamski, ale dorzucę swoje trzy grosze, bo zdaje się, że wyciągnęliśmy z „Brudu” zupełnie odmienne wnioski. Naczelny widzi w dziele Jona S. Bairda moralitet, ja niekoniecznie. Zgodzę się natomiast, że „Brud” to studium ludzkiego upadku, które porównać mógłbym chyba tylko ze „Wstydem” Steve’a McQueena, ale w tym ostatnim obrazie do końca tliła się iskierka nadziei. Detektyw Bruce Robertson (James McAvoy – świetny jak zawsze) to degenerat. Jest uzależniony od kokainy, alkoholu, seksu – do wyboru, do koloru. Jest też świnią – szczuje kolegów z komisariatu na siebie, zbiera na nich haki albo je fabrykuje, sypia z żoną jednego z nich – wszystko po to, żeby osiągnąć upragniony awans. Zgubi go to, że nie zatracił się w swoich nałogach i świństwach do końca. Bo Robertson jest także cierpiącym, zranionym człowiekiem. Próbuje zachlać, zaćpać i zakopulować traumy z dzieciństwa i rozpad rodziny. A jego bezpardonowa walka o fotel inspektora wynika z niczym nie uzasadnionego przekonania, że kiedy wespnie się szczebelek wyżej, jego żona i dziecko wrócą do niego w podskokach. Ta obsesja jest jego głównym paliwem. Ulegając jej, stopniowo przekracza wszelkie moralne bariery, łamie wszelkie tabu, kompromituje się i… tyle! Robertson dostaje od losu kilka kół ratunkowych, spotyka na swojej drodze życzliwych ludzi, ale nie wykorzysta szansy. Bruce nie próbuje o siebie na serio walczyć. Wysyła dookoła sygnały S.O.S., ale na nic więcej go nie stać. Nie potrafi pójść krok dalej, pomóc samemu sobie. Wiesza się na innych, żeby móc dalej siebie okłamywać. Bo kiedy staje twarzą w twarz z prawdą – nie potrafi jej znieść.
Właśnie dlatego nie mogę uznać „Brudu” za traktat o moralności. Świecie opisanym przez Irvine’a Welsha i tu, i w każdej innej jego książce moralność nie istnieje i nigdy jej nie było. Detektyw Robertson, podobnie jak bohaterowie „Trainspotting” czy „Sekretów sypialni mistrzów kuchni” nie uznaje żadnych wyższych wartości. Religia? W „Brudzie” pojawia się tylko jako pretekst do szczucia na siebie kolegów z pracy – katolika i protestanta. Prawo, którego Bruce jest stróżem? To tylko przydatny instrument w walce o stołek. Robertson miał kiedyś swoje wymarzone życie, ale gdy to się zawaliło – nie pozostaje mu nic, co mogłoby służyć za oparcie. Dlatego stara się je za wszelką cenę odtworzyć. Czy nie podobnie było z Markiem Rentonem w pamiętnym „Trainspotting”? Renton chciał po prostu rzucić heroinę, bo wiedział, że narkotyk go wykończy. I nawet mu się udało. Ale tylko na chwilę, bo odwykowi nie towarzyszyła refleksja. Wewnątrz ćpun z Edynburga pozostał człowiekiem zdewastowanym, pozbawionym moralnej busoli. A ja dlatego właśnie wyrzuciłem książki Welsha – bo wierzę w imponderabilia, w coś większego niż moje mniemanie o sobie.
Od strony warsztatowej „Brud” jest filmem świetnie nakręconym, z wartką akcją, dobrze nakreślonymi bohaterami i ścieżką dźwiękową skompilowaną ze standardów muzyki pop. Odkąd pamiętam „Will You Love Me Tomorrow” The Shirelles kojarzyło mi się ze sceną „wolnego” tańca w barze Błękitna Ostryga z „Akademii Policyjnej”. Teraz słuchając tego słodkiego utworu będę miał przed oczami McAvoya, który w takt piosenki… Dobrze, oszczędzę Wam obleśnych szczegółów. Bo ta sekwencja, podobnie jak cały film, wywołuje torsje. Kropką nad I byłoby puszczenie w którymś momencie deathmetalowego szlagieru grupy Vomitory – „Regorge in the Morgue”…
Ocena: mimo wszystko 5/6
Paweł Tryba
„Brud”, reż: Jon S. Baird, dystr: 9thPlan
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/252467-brud-a-w-zasadzie-ohyda-recenzja