Powoli odchodzi pokolenie, które przekształciło słodkiego rock’n rolla w poważnego, dorosłego rocka jaki znamy teraz. Dziś Bóg powoła do swojej orkiestry Jacka Bruce’a. Słynny basista i wokalista miał 71 lat. Powodem zgonu była niewydolność przeszczepionej wątroby.
Bruce zaczynał jako kontrabasista jazzowy, ale pisane mu było przewinąć się przez najważniejsze składy brytyjskiego bluesa. W 1962. roku oktecie Johnny’ego Burcha zetknął się z perkusistą Gingerem Bakerem, saksofonistą Dickiem Heckstall-Smithem i pianistą Grahamem Bondem. Każdy z tych czterech miał zostać legendą, choć nie każdy legendę miał świetlaną. W 1964 roku odeszli od Burcha akompaniować jednemu z ojców-założycieli brytyjskiego blues-rocka, Alexisowi Kornerowi. Trzej panowie B wkrótce poszli na swoje, a niedługo do składu dołączył stary znajomy Heckstall-Smith i tak powstało Graham Bond Organization ( w międzyczasie Bruce, Baker i Bond przez moment nawiązali współpracę z nikomu jeszcze wówczas nieznanym gitarzystą Johnem McLaughlinem, ale wyrzucili go za… nietrzymanie rytmu – jak to się można pomylić co do człowieka!). Starzy znajomi dokonali wspólnych nagrań na krążkach „Sound of ‘65” i „There’s a Bond Between Us”, gdzie niezdrowe, crowleyowskie fascynacje Bonda nie były jeszcze tak wyraźne jak później. Bruce zasilił wkrótce skład zespołu innego nestora angielskiego bluesa – Johna Mayalla. Był to jednak tylko epizod przed zawiązaniem w 1966. roku Cream – power trio, w którym ponownie zeszła się sekcja rytmiczna Bruce-Baker, a dołączył do nich już opromieniony sławą najlepszego gitarzysty na Wyspach Eric Clapton.
Cream istniało raptem dwa lata, wydała cztery longplaye, ale dla rozwoju rocka miała znaczenie kardynalne. Panowie nadawali nowe oblicze bluesowym klasykom („Spoonful”Willie Dixona, „I’m So Glad” Skipa Jamesa, niesławne „Crossroads” Roberta Johnsona), sama stworzyła kilka standardów ( z „White Room” czy „Sunshine Of Your Love” na czele), ale przede wszystkim wytyczył nowe kierunki. Po latach muzycy tria słusznie zauważali, że zainaugurowali hard rock na parę lat przed startem Zeppelina. Co do ich zasług w dziedzinie psychodelii, są one tyleż niewątpliwe, co zrozumiałe. Bruce i Baker wpadli w heroinowy nałóg jeszcze za czasów Graham Bond Organization, a Clapton nie odstawał. Po latach panowie bez skrępowania przyznawali, że niekończące się improwizacje w ich nagraniach live wynikają z faktu, ze na scenę wchodzili tak odurzeni, że w trakcie grania potrafili zapomnieć który utwór właśnie wykonują.
Cream pozostało największym komercyjnym sukcesem Bruce’a, choć nagrania, których dokonywał potem pod własnym szyldem, nadal trzymały świetny poziom. Lawirował na nich między jazz- a blues-rockiem. Miałem okazję spytać go kiedyś skąd ten jazzowy zakręt po rozpadzie Cream. Odpowiedział mi, że Cream według niego było zespołem jazz rockowym – o tyle nietypowym, że się wybił. Jack jako solista współpracował z takimi znakomitościami jak Carla Blee, Robin Trower czy Vernon Reid, okazjonalnie uczestniczył w sesjach m.in. Franka Zappy, Lou Reeda czy Soft Machine. A do nałogu narkotykowego dołączył alkoholowy – co mogło przyczynić się do rozwoju raka wątroby. W 2003 roku artysta przebył operację przeszczepienia narządu i otarł się o śmierć – organizm odrzucił pierwszy przeszczep. Pogarszające się zdrowie nie wpłynęło na formę wykonawczą artysty – koncert Bruce’a na Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty w 2011tym roku wspominam jako znakomity.
Z czasem odżyła przyjaźń z Bakerem, z którym za czasów Cream Baker nie był już w najlepszych stosunkach. Jeszcze na początku lat 80tych Baker próbował ściągnąć Bruce’a do zespołu Hawkwind, w którym wówczas grał. Pierwsza chwilowa reaktywacja oryginalnego składu Cream nastąpiła w 1993cim roku podczas przyjęcia zespołu do Rock’n Roll Hall Of Fame. Na prawdziwy (choć tylko chwilowy) powrót trzeba było poczekać jeszcze 22 lata – upamiętniają go płyta koncertowa i DVD z Royal Albert Hall. Reaktywacja w 2005tym roku miała podłoże ewidentnie merkantylne. Niektórzy uważają, że zawiązanie w roku 199tym power tria BBM (Bruce, Baker i TEN Gary Moore) była podyktowana potrzebą serca. Niestety, Ginger Baker ujawnił niedawno, że cała sprawa dogadana była przez menedżerów, a sekcja rytmiczna i gitarzysta szczerze się nawzajem nie cierpieli – skończyło się na jednym (za to wybitnym!) krążku „Around the Next Dream” i kilku zaledwie koncertach…
O zmarłych albo dobrze, albo wcale, trzeba jednak powiedzieć, że Jack Bruce – muzyk znakomity i znający swoją wartość – słynął z niewyparzonego języka. Niezbyt pochlebnie wypowiadał się o Led Zeppelin, sam byłem świadkiem, jak niezbyt elegancko określił Vanilla Fudge (poprzedzających w 2011tym roku jego polski występ) jako „crap music”. Za czasów swojej świetności był bardziej samokrytyczny. Kiedy Cream nagrywali „White Room”, w studio bawił też Jimi Hendrix. Posłuchał, opadła mu szczeka i wyznał Bruce’owi, że chciałby kiedyś nagrać coś tak wspaniałego. Basista bez krępacji odpowiedział: Jimi, zerżnąłem to właśnie od ciebie! No cóż, artyści rzadko bywają aniołkami. Przemawiać za nich ma twórczość. Tą zaś Bruce wystawił sobie wspaniały pomnik.
Paweł Tryba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/252463-jack-bruce-nie-zyje-sylwetka-muzyka-min-cream
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.