WIRUS Del Toro czyli Wampiry też mają robaki. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Lubię twórczość Guillermo Del Toro – jego barokowo-komiksowy styl do mnie przemawia, a on sam wyróżnia się na tle innych pop-fantastycznych reżyserów podobnie jak Tim Burton czy Terry Gilliam. Wybaczam mu nawet kuriozalną wizję hiszpańskiej wojny domowej w „Labiryncie fauna”, gdzie gloryfikował wojujących komunistów, by podkreślić… antywojenną, pacyfistyczną wymowę filmu.

Nie wiem, na ile sygnowana nazwiskiem Del Toro powieść „Wirus” jest jego dziełem, a na ile współautora, Chucka Hogana – ten drugi jest już autorem rozpoznawalnym i nagradzanym w literackim światku (otrzymał nagrodę im. Dashiella Hammetta za „Miasto złodziei”), ale wiadomo, światek ten w porównaniu do świata filmu jest dzisiaj dość rachityczny.

Będąc złośliwym, można powiedzieć, że pisząc „Wirusa” autorzy kombinowali tak: skoro wampiry wciąż są popularne, ale zombie i postapokalipsa powoli przejmują pałeczkę, to połączmy jedno z drugim, zróbmy takie wampiry-zombie, gdzie „wampiryzm” będzie rozprzestrzeniał się jak światowa epidemia, a zadaniem bohaterów będzie jej powstrzymanie, by nie opuściła Manhattanu. W ten sposób powieść spodoba miłośnikom jednych i drugich!

Realistyczny, medyczny thriller a’la Robin Cook (co nieco autorzy liznęli wiedzy o np. rozkładzie ciał) połączony został z literaturą grozy, gdzie kłania się i „Drakula” i „Inwazja porywaczy ciał”, ponieważ wampiry są jakoś tam kontrolowane przez „szefa”, czyli Mistrza. Ciekawostką jest, że ów Mistrz wcielił się w… Polaka z XIX wieku, Józefa Sardu, który kiedyś ruszył polować na wampiry, chcąc dokonać zemsty, po czym niestety sam został usidlony przez überwampira. Innym polskim wątkiem są retrospekcje z obozu koncentracyjnego w Treblince – tu plus dla autorów, przypomnieli bowiem zachodniemu czytelnikowi, że byli tam więzieni także Polacy. Aha, jest jeszcze korporacyjny spisek – za nowojorską inwazją stoi superbogacz o dziwnie znajomym dla fanów Philipa K. Dicka nazwisku Palmer Eldritch.

Każdy autor opowieści o wampirach czuje się w obowiązku stworzyć własną mitologię, która choć trochę będzie się różnić od konkurencyjnych – tu autorzy odeszli daleko od klasycznego wizerunku. Wampiry posługują się już nie kłami, ale paskudnym, gigantycznym jęzorem-żądłem, a ich „krew” jest pełna robali – załapiesz jednego i dokonujesz bolesnej metamorfozy w bezmyślnego zombie, pardon, wampira. Transformacja w nietoperza to ludowa bajęda, woda święcona i krzyże nie działają, ale „czosnek ma ciekawe właściwości”, no i zarażeni migoczą w srebrnych lusterkach, zamiast się porządnie odbijać. Aha, dekapitacja jest nad wyraz skuteczna, zdaje się, że bardziej niż kołek w serce. Srebrna broń – jak najbardziej mile widziana.

Czyta się „Wirusa”, o dziwo, lekko i przyjemnie, choć to nie „The Walking Dead”; powieść nie ma specjalnych ambicji malowania szerokiego fresku społecznego. Choć może to się zmienić – wciąż nie wiadomo, czy w następnych tomach czeka nas pandemia, czy wyłącznie walka o jej powstrzymanie. Biorąc pod uwagę skondensowanie akcji pierwszego tomu do zaledwie kilku dni, zdaje się, że postapokaliptycznego świata na szczęście nie doczekamy. Survivalowa walka o przeżycie i powstrzymanie epidemii na Manhattanie (Mistrz zagnieździł się w ruinach WTC!) są przedstawione z odpowiednią dawką napięcia, poza tym autorzy sprytnie podsycają zainteresowanie, rozrzucając tu i ówdzie intrygujące informacje o wykreowanym świecie – choćby co do natury pewnego złamanego Paktu i wojny wampirów z wampirami czy tajemniczych łowców wampirów.

Minusy? Książka, jak na przedstawicielkę literatury grozy, jest zupełnie nie straszna, za to często obrzydliwa (detaliczne opisy transformacji i sekcji zwłok). W serialu, o dziwo, lepiej czuć (widać!) tą lepszą, bogatszą stronę wyobraźni Del Toro – ciekawie ucharakteryzowany Mistrz może co nieco przypominać fauna z „Labiryntu fauna”. A trumna, gdzie ów zwykł spędzać noce, pardon, dnie, jest odpowiednio tajemnicza i „barokowa”. Ale też serial kompletnie odziera grozę z tajemniczości, gdyż, niestety, wszystko w nim „widać”. Oferowana w jej miejsce obrzydliwość, choćby i najbardziej „smakowita”, to nie to samo.

Są pewne różnice pomiędzy książką a filmem – w książce (przynajmniej w pierwszym tomie) nie ma postaci hakerki (Ruta Gedmintas) i, co jeszcze dziwniejsze, Eichorsta (Richard Sammel), diabolicznie uśmiechniętego esesmana łudząco podobnego do tego granego przez Christopha Waltza w „Bękartach wojny”. Momentami serial ma lepszą dramaturgię – historii Jima Kenta (Sean Astin) czy początkowych wydarzeń z samolotu w powieści właściwie nie ma, dowiadujemy się o nich po fakcie. Niemniej sama powieść wygląda na pisaną z myślą o przeniesieniu na telewizyjny ekran, biorąc pod uwagę zmienny, „serialowy” punkt widzenia i ilość dialogów.

Osobiście wolę grozę trochę spokojniejszą, nie pędzącą na łeb na szyję w teledyskowym tempie, straszenie obrzydliwością też do mnie nie przemawia. Cóż, tak się dziś pisze, nie ma sensu z tym wojować. Duetowi Del Toro/Hogan daleko jest do psychologicznego wodolejstwa Kinga, za którym aż zacząłem tęsknić w trakcie lektury… Tym bardziej, że większość postaci nie tyle posiada „głębię psychologiczną”, co jest wyrazista, przerysowana wręcz w komiksowy sposób. Chociażby ekscentryczny profesor Abraham Setrakian (David Bradley) czy wspomniany multimilioner Palmer Eldritch (Jonathan Hyde), na których tle główny protagonista powieści, czyli epidemiolog Ephraim Goodweather (Corey Stoll) nie potrafiący pogodzić życia rodzinnego z zawodowym, wypada dość blado. Musi on – jakżeby inaczej – stawić czoło przeróżnym hamulcowym bagatelizującym epidemię. Ciekawą postacią jest Gabriel Bolivar (Jack Kesy), taki odpowiednik Nergala, skandalisty-celebryty, który musi coraz bardziej szokować, by wymusić święte oburzenie religijnej prawicy i w ten sposób zrobić sobie rozgłos i reklamę. Można przeczytać/obejrzeć, choć wolałbym bardziej iberyjskiego Del Toro niż takiego, który, jak się zdaje, definitywnie doznał „hollywoodzkiego ukąszenia”.

Guillermo Del Toro, Chris Hogan, Wirus. Księga pierwsza (The Strain). Tłum. Anna Klinfoger. Zysk i S-ka, Poznań 2014.

3,5/6

Sławomir Grabowski

tytuł
tytuł

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych