Jak stać się bezbarwnym kompletnie? Spytajcie U2. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Ekipie z Dublina, pod dyrekcją coraz bardziej zadufanego w sobie Bono, należy się od teraz dozgodnne mistrzostwo świata w kategorii: jak przypodobać się wszystkim (czyli – nikomu). Od razu zastrzegam, że jestem świadomym słuchaczem i wyznawcą U2 od roku 1982, kiedy to po raz pierwszy wysłuchałem w wypiekami na twarzy albumu „War”. Dodam także, że U2 to zespół mojego życia. Dlatego bardzo ciężko jest mi pisać tę gorzką recenzję.

The Edge i reszta Dublińczyków stworzyli na przestrzeni ostatnich 34 lat swój specyficzny i rozpoznawalny styl. Gitara Edge’a i jej dźwięki, urywane, cięte i drapieżne, przepełnione efektami poczciwego delaya czy reverba, zna każdy. Bono, „rockowy apostoł” – jak czasami pisano o nim – obdarzony głosem pełnym pasji i zadziorności, był niedościgłym wzorem dla wielu wokalistów i łowców rockowych metafor „z głębszym przesłaniem” Niezwykła sekcja Adam Clayton – Lary Mullen Jnr, raz fundament nagrań, pełny melodyki, za chwilę równo odmierzająca machina rytmu, stanowił szkielet U2. Oto stare i korzenne U2. Stare, niestety! Stare… Aby przesłuchać „Songs of Innocence” czekałem do chwili wydania płyty w wersji CD i winylowej. Stara szkoła zobowiązuje… Cały zestaw „Songs of Innocence” scharakteryzuję jednym słowem: BEZBARWNE.

Brzmienie bez zarzutu, z całą resztą dołująco niedobrze. Nie mogę sie nadziwić, że znakomita większość recenzji rozpływa się w zachwytach, „ochach i achach”. Że „powrót do korzenności grupy” (pytam się wprost: „gdzie?”), że „U2 brzmią świeżo” (pytanie moje powtarzam: „gdzie?”)… Pamiętam czasy, gdy wybrzydzałem na „How To Dismantle An Atomic Bomb” (2004), ale płyta przekonała mnie, zwłaszcza, że znajduje się na niej niezwykła i cudna piosenka „Man and a Woman” oraz „Miracle Drug”, czy niezwykła ballada „Original of the Species”. Krzywiłem się i wciąż krzywię (na zestaw jako całość) na „No Line of The Horizon”, ale tam przecież i „Magnificent”, przepyszny i niezwykły muzycznie „White As Snow” czy orientalny, z tym starym sznytem poszukiwań dźwięków i inspiracji przez kwartet z Dublina „FEZ – Being Born”…

No dobrze, nie czepiam się. „Songs of Innocence” brzmi bardzo dobrze. Nowy zestaw U2 sprawdza się w moim przypadku, kiedy krzątam się po mojej kwaterze, kiedy piszę, piję kawę i palę papierosa wpatrując się w fabrykę irlandzkiego Guinnessa za oknem… Ale gdy tylko baczniej wsłuchuję się w muzykę U2 AD 2014, penetruję teksty Bono i The Edge’a (całe szczęście, że Dave Evans wsparł pisarsko, coraz bardziej dryfującego w kabotyńskie zaułki, Bono) smutek szkli moje muzyczne serce a oczy robią się coraz większe ze zdziwienia i bezsilnej złości. Czyżby aż tak źle się działo w muzycznym małżeństwie z trzydziestoośmioletnim stażem? Jak jest możliwe, że legenda rocka nagrywa album odarty z jakiejkolwiek oryginalności, finezji czy muzycznych zaskoczeń, tak miłych uszom (i sercom) słuchaczy? Doprawdy nie wiem! I na Boga, nie można pisać, że jest super i pięknie, kiedy tak nie jest. U2 stroi się w szaty cesarza z pamiętnej baśni, kiedy tak naprawdę są nadzy i niczego ożywczego i wartościowego na najnowszym albumie nie oferują. Chemia i braterska więź, o której wielokrotnie mówili w wywiadach muzycy U2, zniknęła jak poranna mgła, jak śnieg który czasem przyprószy majową trawę. A to właśnie dzięki braterstwu i wzajemności pragnień i marzeń o „swojej muzyce” stworzyli swój styl. Niepowtarzalny, jedyny i oryginalny, bo w młodości, nad granie coverów tych wielkich, woleli tworzyć swoją Muzykę.

„Songs of Innocence” jest dowodem na to, że nawet U2 nie jest w stanie w nieskończoność, do granic możliwości drenować stare i dobrze znane patenty. A gdy tak się dzieje powstaje dobrze wyprodukowany, opakowany zestaw bezbarwnych i nieprzeszkadzających piosenek jak „Songs of Innocence”. Czy o to jednak chodzi? Czy mamy prawo chwalić i bałwochwalczo wielbić jeden z najważniejszych zespołów w historii świata, tylko dlatego iż po pięciu latach oczekiwań wydał bardzo słaby album? W moim przypadku okazało się, że jest granica bezwarunkowej miłości. Całego zamieszania z firmą Apple i U2 w roli głównej nie chcę nawet komentować. Jako człowiek starej szkoły nie traktuję muzyki jak towar nie-od-świętny, a Itunes i pochodne pogłębiają regres w muzyce. Tworzą konsumentów muzyki a nie świadomych słuchaczy. Niestety! „Songs of Innocence” po kolei…

Singel promujący album „The Miracle (of Joey Ramone)” jest letnie (czytaj: bez porywu serc ani ducha). Wyświechtana gitarowa formuła, chwytliwy refren i kolejny stadionowy hit na trasę promującą płytę. O dziwo, to jeden z najlepszych utworów na płycie…

„Every Breaking Vave” to moim zdaniem najgorsze nagranie na płycie. Niektórzy przyrównują tę miałką piosenkę do „With or Without You” z „Joshua Tree”. To zestawienie dwóch piosenek skwituję porównaniem płomienia zapałki na wietrze do dostojnej błyskawicy podczas gwałtownej, lipcowej burzy. Tyle.

„California ( There is No End to Love)” i sam nie wiem co napisać. Gdyby nie bas Adama Claytona, który w wielu wypadkach ratuje honor starego U2, to byłoby jeszcze fatalniej. I sam już nie wiem, dlaczego Dublińczycy kopiują patenty Coldplay. Sam nie wiem… Dla mnie „California” brzmi jak odrzut, albo szkic z „Viva La Vida”. Domyślam się, ile osób mnie teraz znienawidzi, ale piszę jak jest (piszę to co ułyszałem na „SOI”)…

„Song for Someone” ballada, cukierkowata, przesłodzona, z przepisem na refren znanym już z „All That You Leave Behind” czy „How To Dismantle An Atomic Bomb”. Gdyby nie gitara Edge’a… Ech…

„Iris (Hold Me Close)” jest przykładem na to, jak można zepsuć znakomitą piosenkę. Od pierwszych jej dźwięków radość i nadzieja powróciły do mojego serca. Muzyczny powiew dawnego, legendarnego U2 z lat 80. Niezwykła atmosfera, nieco zmierzchu i tajemnicy za sprawą basu Claytona, gitara The Edge’a z epoki i niezwykły tekst Bono, w którym powraca myślami do swojej Matki Iris, która osierociła go gdy był nastolatkiem. Krwawiący sznyt rozstania i zerwania więzów z Matką wywarł wielki wpływ na Paula Hewsona, bo przecież „I Will Follow” (album „Boy” – 1980) to nagranie o Niej i dla Niej. Przez chwilę miałem wrażenie, że oto wraca stare U2. Radowałem się, dopóki nie usłyszałem refrenu, który zabił wszystko co dobre i niezwykłe w tym utworze. Znowu napiszę: niestety… O kolejnym „Volcano” wspomnę tylko tyle, że zachwyca sekcja Clayton – Mullen. Bas Adama dudni tak, że może pobudzić niskimi tonami sejsmografy do wydajniejszej pracy, zaś bębny Larry’ego brzmią mocno, motorycznie i hipnotycznie. Przez chwilę także The Edge budzi się z letargu. Wtedy jego gitara tnie jak brzytwa, do kości duszy. Szkoda, że zaledwie przez kilka chwil. Jak zwykle w refrenie wszystko się rozmywa. Brakuje pomysłu, czy zaczyna permanentnie denerwować mnie niepełny falset Bono z podpórkami głosowymi? Jednego z recenzentów poniosło, bowiem przyrównał to nagranie do młodzieńczych dokonań przełomu Joy Division i New Order. Cóż, gratuluję fantazji, której najwidoczniej mi brakuje wsłuchując się wiernie w U2 od kilku dni w ich nową płytę.

Wreszcie nadeszło na albumie przebudzenie najważniejszej dla mnie grupy rockowej świata. Siódme nagranie na krążku nagradza trud wysłuchania pierwszych sześciu nagrań w zestawie. „Raised By Wolves”, bo o nim mowa, niepokoi, wreszcie zachwyca i przynosi z wiatrem o zmroku powiem starej dobrej, nowojorskiej new wave. Mrok przenika partie gitary i basu. Co nie jest nagminne na tej płycie, nareszcie U2 kompozytorsko zaskakuje. Jest bardzo dobrze. Także w refrenie, który intryguje i zostaje w sercu i głowie na długo. Bardzo długo. Znakomite nagranie.

„Cedarwood Road” to znakomity tekst Bono i The Edge’a, który przywodzi wspomnieniami lata 70. i 80. i sceny jakie rozgrywały się w dublińskiej dzielnicy Glasnevin. Przy Cedarwood Road mieszkał Bono. Niestety znakomity tekst nie idzie w parze z muzyką w tym nagraniu. Riff, w moim odczuciu, miał przywołać dokonania Johny Casha, może Levellers, może The Pogues. Zamysł skomponowania psycho – mantry spalił na panewce. „Cedarwood Road” męczy, chwilami drażni swoją szablonowością i przewidywalnością tego co w fakturze muzycznej się wydarzy. Nagranie nieco ratują ciężkie, jak granatowe chmury nad jesiennym Dublinem gitary i przestrzenną produkcją. Na szczęście wynagradza to z nawiązką „Sleep Like a Baby Tonight”. Piosenka rozpoczyna się powolną, jednostajną i leniwą granatową barwą syntezatora, którego drgające akordy poprzedzają niezwykły, delikatny, choć mocny głos Bono. Potem The Edge’e odpala monumentalne dźwięki gitary podlane obficie delayem. Utwór sączy się i nie chcę, aby się skończył. Jeszcze delikatnie przemycone dźwięki fortepianu i naprawdę znakomite solo The Edge’a. Zamykam oczy i wydaje mi się, że to nagranie brzmi w sequelu filmu Jima Jarmuscha „Noc na ziemi”. Rock zespolony z synth – popem. Niezwykłe. Drugie znakomite nagranie na tym bezbarwnym i nieprzeszkadzającym albumie.

Ale oto koszmar, znany tak dobrze z obcowania z nagraniem „Volcano”, powraca przy „This Is Where You Can Reach Me Now”. Pomysłu na to nagranie nie było najwyraźniej wcale. Elementy znane z new romantic (syntezatory w pierwszej części piosenki), przeplecione zostały zmutowaną, zdubowaną frazą reggae i podlane szczyptą gitarowej nowej fali. Omijajcie wielkim łukiem ten przesłodzony pop – dub – reggae cukiereczek. Znowu honoru Czwórki z Dublina broni Adam Clayton, basista nad basistów. No może jeszcze Simon Gallup z The Cure może się z nim równać.

W finale czeka nas „The Troubles”, liryczne rozliczenie z irlandzką historią z IRA i bojownikami Ulsteru w rolach głównych. Głos Lykke Li, święcącej niedawno tryumfy za sprawą bardzo dobrej płyty „I Never Learn”, przydał blasku temu nagraniu. To znakomity wokalny dialog Lykke i Bono oparty na, pełnych światła i przestrzennych krajobrazów, smyczkach i wyeksponowanej partii basu. Nagranie hipnotyzuje i kradnie serca słuchaczy od razu. To trzeci znakomity utwór na tej bezbarwnej płycie.

Zamiast podsumowania

Jak powiedział Bono na jednej z konferencji prasowej:

Chcieliśmy zrobić bardzo osobisty album. Staraliśmy się odpowiedzieć na kilka pytań: dlaczego chcieliśmy być w kapeli? Jak gra w zespole wpłynęła na nas, na nasze przyjaźnie, miłości, rodziny? Ten album jest o naszych pierwszych podróżach.

U2 przebyli wielką podróż  w czasie i przestrzeni. Z nikomu nieznanych irlandzkich post – punkowych rebeliantów stali się gwiazdami rocka najwyższego formatu. Niestety ostatnia ich płyta „Songs of Innocence” udowadnia tezę, że nazwa, zasługi i dotychczasowy dorobek gwiazdorski nie zwalniają z obowiązku tworzenia dobrych piosenek. Oczywiście w prasie muzycznej i cybeprzestrzeni znajdziecie setki hurra optymistycznych recenzji. W przeciwieństwie do ich autorów kocham U2 od 32 lat, za emocje, przeżycia i oceany radości związanych z ich muzyką i wspaniałymi koncertami. Wierzę także, że trzy nagrania, które wyróżniłem w recenzji są jaskółkami kolejnego i wspaniałego przebudzenia Czwórki z Dublina.

Tomasz Wybranowski

tytuł
tytuł

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych