WNUCZKA RAGUELA. Bez znieczulenia. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Ciężko pisze się recenzję książki kogoś, kto jeszcze całkiem niedawno był moim profesorem i wykładowcą na uniwersytecie. Nie tylko dlatego, że pojawia się pewna naturalna niezręczność, ale również, a może przede wszystkim, dlatego, że tak głównie kojarzyłem (i zaszufladkowałem) Krzysztofa Koehlera. Odbierałem go trochę jak Rymkiewicza, jako niezwykle sympatycznego gawędziarza, który swoimi opowieściami potrafił literaturze polskiej z czasów Galla Anonima, Kadłubka czy Reja nadać przedziwnie aktualny kształt. Z kolei na poły biograficzna opowieść o Piotrze Skardze zwracała charyzmatycznemu duchownemu ludzkie rysy i uzmysławiała, że jakieś tam kazania, spisane Bóg wie kiedy, mogą być inspiracją i dziś, choć Skarga byłby pewnie ostatnią osobą wysłuchaną przez mędrków na Wiejskiej. Można by też długo pisać o esejach Koehlera, które fruwają gdzieś między metaliteraturą, refleksją nad wspólnotowym wymiarem słowa pisanego i nienachalną nutką patriotyzmu.

Laurkę Koehlerowi napiszę jednak innym razem. „Pan od literatury” napisał bowiem arcywspółczesną książkę, którą wyszedł z mojej szuflady poukładanego świata. Były dyrektor TVP Kultura postanowił porzucić na chwilę Skargę i resztę świata minionego i zanurzyć się w „tu i teraz”. Efekt naprawdę dojmujący. „Wnuczka Raguela”, bo taki tytuł nosi ta lektura, opowiada o naszej rzeczywistości – a raczej o świecie, który jest do niej równoległy, a który skutecznie wypieramy z naszej świadomości.

Najkrócej rzecz biorąc Koehler zabiera nas w świat ludzi bezdomnych. Autor bez znieczulenia opisuje zwyczaje panujące wśród tej specyficznej grupy, było nie było, współobywateli. Dlaczego bez znieczulenia? Ano dlatego, że we „Wnuczce Ragueli” wszystko razi - a wstręt wynikający ze smrodu i syfu otaczającego tych ludzi jest wręcz namacalny. Czytelnik ma czasem wrażenie, że autor z precyzyjnych i niemal chirurgicznych opisów siedlisk bezdomnych, unoszącego się fetoru i odpychających wrażeń zmysłowych czerpie jakąś niezdrową satysfakcję. Koehler bawi się językiem, oddając świat bezdomnych (choć nie tylko bezdomnych) z realizmem przechodzącym momentami w coś na kształt turpizmu. Jak gdyby autor na tydzień czy miesiąc, na potrzeby książki, porzucił i swój Kraków, i chyba równie swoją Warszawę, i stał się bezdomnym, a potem wrócił i to opisał. Opowieść Koehlera przypomina momentami „My, dzieci z dworca ZOO”. Świat bez znieczulenia.

Ale sama zabawa słowem nie wystarczy, by napisać dobrą książkę, jaką bez wątpienia jest „Wnuczka Raguela”. Autor opisuje bowiem wspomniane środowisko bez niepotrzebnych uczuć wyższości, litości czy reporterskich ciągot ku wzruszeniu widza i czytelnika. To nie jest, na szczęście, żaden wyciskacz łez. Czytelnik ani nie współczuje bohaterom książki, ani jednak im nie kibicuje. To bardzo rzadko spotykane, ale narrator nie wzbudza w kontekście postaci, które stworzył, ani pozytywnych, ani negatywnych emocji. Tak jakby chciał dać wybór czytelnikowi, jak gdyby mówił: pokazuję Ci ich historię, oceń i przemyśl samemu.

A jest co przemyśleć. Czy bezdomni są częścią naszej wspólnoty? Czy są sami sobie winni, że są tam, gdzie są? Czy kupiona im bułka, wrzucona do brudnej czapki dwuzłotówka albo zrobiony na Caritas przelew, wyczerpują nasze zainteresowanie ich światem? Czy w ogóle nasze sumienia powinny być poruszone wobec ich (nie)szczęścia? I znów – autor nie udziela jednoznacznej odpowiedzi. Można bohaterom „Wnuczki Ragueli” współczuć, można czuć wobec nich obrzydzenie, można im kibicować, można złorzeczyć. Można ich światem się zafascynować, a można na niego zwymiotować z odrazą.

Ale po lekturze czytelnik dochodzi do wniosku, że ten trochę herlingowy, inny, równoległy świat istnieje, a to naprawdę bardzo duża wiedza. Że gdzieś przy okazji naszych łez, wzruszeń, złości i przeżyć, na chwilę i tamten świat wypływa i pokazuje swój brudny łeb. Że gdy płakaliśmy po smoleńskiej tragedii (opcjonalnie – oddawaliśmy mocz na znicze), oni tam byli. Że gdy czyścimy nasze dworce i skłoty z kilkudziesięcioletnich pleśni, brudu i smrodu moczu, wywracamy komuś życie do góry nogami. Trochę jak z kawałkiem drewna, które leży przez całe lato i dojrzewa w słońcu, a tuż przed zimą trafia do suszarki – nagle okazuje się, że pod pniakiem drzewa istnieje zupełnie inne życie. Brudne, chaotyczne, wstrętne – ale istnieje. I nie ma na to rady, ale trzeba je usunąć. Bo dworzec ma być czysty, a drewno musi trafić do suszarki.

Nie chcę zdradzać fabuły, ale mam jedną uwagę – książka zostaje urwana, nie ma zakończenia. Ani to happy end, ani to tragiczny finał. Jak gdyby nawet w kwestii puenty całej historii Koehler dał czytelnikowi wybór. I pewnie to celowy zabieg, ale można jednak mieć wrażenie, że autor nie wiedział, jak ta historia ma się skończyć. Nie wie jednak i czytelnik. Szczęśliwe zakończenie byłoby zbyt naiwne. Tragiczne – jakoś bezsensownie bezcelowe, ale mimo wszystko wpisujące się w cały cykl wydarzeń tych ludzi z tamtego świata. Ludzi, których mimo całego syfu, w którym żyją (z przypadku i z wyboru) i mimo kompletnego nieprzygotowania do życia w społeczeństwie, stać na uczucia. Bo zbyt dużym uproszczeniem byłoby podsumowanie, że to wstrętna książka o brudnych ludziach. To opowieść o koszmarnej niedojrzałości i dojrzewaniu w warunkach do tego absolutnie niesprzyjających. Dojrzewaniu, nie zawsze skutecznym, do miłości, do wierności, do odpowiedzialności.

A że autor nie podał gotowych wniosków do wyciągnięcia? Chwała mu za to.

Marcin Fijołek

Krzysztof Koehler, „Wnuczka Raguela”, wydawnictwo M, 2014.

tytuł
tytuł

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych