Choć jury festiwalu w Gdyni
wyróżniło „Miasto 44” jedynie
technicznymi nagrodami oraz (moim
zdaniem niezasłużoną) statuetką dla
najlepszej aktorki Zofii Wichłacz, to
i tak jest to jeden z najważniejszych
polskich filmów ostatniej dekady.
„Apokalipsa według Janka” – napisał
w błyskotliwym eseju o filmie
Krzysztof Kłopotowski, który wytknął Komasie, że ten nie umiejscowił
opowieści o Powstaniu Warszawskim w konkretnej geopolitycznej
rzeczywistości i pozbawił film odniesień religijnych,
które przecież były nieodłączne w życiu ówczesnego pokolenia.
Oglądając „Miasto 44”, miałem dokładnie takie samo wrażenie. Jako że nie jestem historykiem, nie pokuszę się jednak o historyczną lustrację wizji Komasy, co na tych łamach zrobił już doskonale Piotr Zaremba. Za co polecam, mimo wielu zastrzeżeń, ośmioletni efekt prac Jana Komasy?
Głównie za rozmach (25 mln zł budżetu) godny olśniewających dzieł jak „Szeregowiec Ryan” czy seriali „Pacyfik” i „Kompania braci”. Wizja Komasy pozwala w czysty sposób poczuć koszmar świata rządzonego przez goyowskie demony wojny. Twórcy filmu przekonują, że inspirowali się takimi arcydziełami jak „Czas Apokalipsy” Coppoli czy „Idź i patrz” Klimowa. Choć widać tu elementy obu pereł kina, to jednak Komasa w opowieści o najbardziej dzielącym Polaków wydarzeniu II wojny światowej poszedł swoją drogą. Oba wymienione filmy były oparte na losach konkretnego bohatera, z którym widz mógł się utożsamić i przeżyć jego dramat. U Komasy bohaterem jest miasto. Nawet nie jest nim bohater zbiorowy jak w „Cienkiej czerwonej linii” Malicka, gdzie śmierć każdego z żołnierzy przemykających na ekranie zaledwie przez kilka minut poruszała i uświadamiała całościowo ogrom ludzkiej tragedii na polu bitwy.
U twórcy „Sali samobójców” tych uczuć nie ma. Czy bardzo to
drażni? Tak, jeżeli oczekujemy głębszych refleksji o istocie śmierci,
poświęcenia i zamordowaniu niewinności. Nie, jeżeli wystarczy
nam czysto postmodernistyczny produkt będący zlepkiem klisz,
kalk i banalnych (aczkolwiek porażających) prawd o piekle wojny.
W „Mieście 44” od samego początku widać, że tło postaci ma służyć
wywołaniu prostych emocji. Emocji wpisujących się w zasady
rządzące dzisiejszą popkulturą: potrzebę maksymalnej estetyzacji
śmierci, egzaltację czy w końcu brak poszanowania dla ducha
konkretnych czasów. Komasa jest mistrzem manipulowania emocjami
widza, co pokazał już w swoim debiucie. Scena rozstrzelania
rodziny głównego bohatera przed warszawską kamienicą nie ma
może surowości wyrzucanego z okna staruszka w „Pianiście” Polańskiego,
ale jednak o wiele mocniej pcha do oczu łzy. Podobnie
jest z łopatologicznym (lecz piorunującym) ujęciem przemiany
zniszczonej Warszawy w dzisiejszą europejską stolicę.
Nie do końca trafnie wpasowane ujęcia (choć kapitalnie nakręcone!)
„baletu śmierci” rodem z kina Johna Woo czy ekranizacji
komiksów Franka Millera bazują na pragnieniu obcowania z doskonale
opakowaną błyskotką. Erotyczna scena (abstrahuję od sensu
przykładania norm moralnych czasów przesiąkniętych rewolucją
seksualną do pokolenia Kolumbów) w rytmie dubstepu czy przemarsz
przez kanały z zaciskającymi się ścianami i erupcją szaleństwa
rodem z horrorów typu „found footage” to już odpowiedź na
oczekiwania widzów wychowanych na stylistyce Takeshi Kitano.
A przemoc? Latające w powietrzu kawałki mózgów, rąk i nóg? Po
„The Walking Dead” i „konferencjach prasowych” Państwa Islamskiego
te sceny naprawdę nie szokują. Wszystko jednak wywołuje
emocje. Proste? Tak, ale czyste.
I chociaż mam wrażenie zbytniego efekciarstwa stosowanego przez Komasę, to ujmuje mnie bezczelne odcięcie się od tradycji polskiego kina wojennego. To kolejny dowód na to, że młode pokolenie filmowców ma swój język, którym opisuje świat. Żałuję, że nie rozwinięto odpowiednio postaci pojawiających się na ekranie, które są narysowane tak grubą krechą, że momentami zlewały mi się one w jedną osobę. Ale może Komasa celowo chciał zahipnotyzować widza? „Miasto 44” uniwersalnie opowiada o walce w jądrze piekła, centrum niszczycielskiej wojennej pożogi, gdzie nie ma miejsca na dywagacje polityczne, rozterki etyczne czy hamletyzowanie. Przecież elementem każdej wojny jest też czyste przetrwanie, które idzie obok czynów bohaterskich i pięknych. Dlaczego nie opowiadać również o tym wycinku wojny? Może Powstanie Warszawskie jest tak inspirujące, drażniące, że na stałe wpisało się w polską duszę? Może każde pokolenie potrzebuje swojego filmu o nim? Czyż nie jest to krzepiąca myśl?
Łukasz Adamski
4/5
„Miasto 44”, reż. Jan Komasa, dystr. Kino Świat
W nowym wydaniu tygodnika „wSieci”: sensacyjne wyniki naszego śledztwa – Polska nigdy skutecznie nie zrzekła się odszkodowań od Niemiec za II wojnę światową - to 850 mld dolarów, Jan Rokita o Ewie Kopacz, prof. Witold Kieżun o zarzutach dotyczących jego współpracy z SB, senator RP Grzegorz Bierecki o zmianie na szczytach władzy, siedem kroków do sukcesu polskich siatkarzy, aktor Tomasz Kot o filmie, w którym brawurowo wcielił się w postać prof. Zbigniewa Religi. Największy konserwatywny tygodnik opinii w Polsce w sprzedaży już od 29 września.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/252228-adamski-we-wsieci-o-miasto-44-triumf-mimo-wszystko-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.