wSieci: COHEN wciąż przy głosie. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Fani Leonarda Cohena cieszą się najnowszym albumem barda. Artysta, który z wdziękiem minął właśnie osiemdziesiątkę, melorecytuje i szepce strofy o miłości, wolności, śmierci. Ale nie jest to jego łabędzi śpiew.

Cohen jest u nas od kilkudziesięciu lat postacią kultową. Jego koncerty zawsze mają nadkomplety, a płyty sprzedają się tylko ciut gorzej niż w ojczystej Kanadzie.

Urodził się 21 września 1934 r. w Montrealu, w rodzinie żydowskich emigrantów z Litwy. Studiował na uniwersytecie w rodzinnym mieście, potem na Columbia University w Nowym Jorku. Za sugestią obrotnej w interesach familii (krawiectwo i konfekcja – stąd pewnie nienaganne garnitury i kapelusze) próbował być biznesmenem, ale rychło rzucił to dla poezji i wędrówek po świecie. Z postojami na greckiej wyspie Hydra.

Zabłysnął talentem, jego tomy poezji, takie jak „Let Us Compare Mythologies” z 1956 r., podobnie jak powieści „Ulubiona gra” (1963) i „Piękni przegrani”(1966) zyskały uznanie krytyki.

Swą przyszłość widział w literaturze. Skorygował plany, gdy w słynnym hotelu Chelsea na Manhattanie miał za sąsiadki Janis Joplin, Patti Smith i plejadę innych śpiewających znajomych. Początek jego kariery piosenkarskiej wiąże się z Judy Collins, która w 1966 r., zauroczona podobno śpiewem nieśmiałego chłopaka przez telefon, nagrała jego balladę „Susanne” i przy której boku rok później debiutował w Central Parku. Dostrzeżony przez Johna Hammonda, słynnego łowcę talentów z Columbii (odkrywcę m.in. Boba Dylana, Bruce’a Springsteena), stał się w latach 70. popularny. Występował w kawiarniach literackich i na festiwalach w Monterey, Newport czy na wyspie Wight.

W Polsce jego songi w końcówce lat 70. poznawaliśmy z tłumaczeń fascynatów: Macieja Zembatego i Macieja Karpińskiego. Do popularyzacji Cohena przyłożyli się też Salon Niezależnych i Jacek Kaczmarski. W 1981 r „Solidarność” zaprosiła Kanadyjczyka na Festiwal Piosenki Prawdziwej, ale nie przyjechał. Za to w 1985 r. dał występy w Poznaniu, Zabrzu, Warszawie i we Wrocławiu. W zimny marcowy wieczór Salę Kongresową oblegały tłumy. Występ znacznie się opóźnił, bo organizatorzy odkryli obieg „lewych” biletów i kontrola przy wejściu ciągnęła się w nieskończoność.

Kto zaryzykował połamaniem kości i zdołał się wedrzeć do Kongresowej, nie żałował. Dwie moje koleżanki zostały wniesione do środka, gdy udały zemdlone w potwornym tłoku. Było warto. Mieliśmy wymarzony recital ze starymi hitami w rodzaju „Sisters of Mercy”, „So Long Marianne”, „Hallelujah”, „Famous Blue Raincoat” (czyli „Słynny Niebieski Prochowiec”) i z zupełnie świeżym wtedy przebojem „Dance Me To The End Of Love”.

Cohen pisze powoli. „Nie umiem inaczej” – zwierzał się. „Kiedyś Bob Dylan zapytał mnie, ile czasu zajęło mi napisanie piosenki »Hallelujah«. Skłamałem, że dwa lata, choć tak naprawdę zajęło mi to pięć. Potem ja spytałem, jak długo pisał „I & I”. On na to, że 15 minut. Zazdroszczę mu tego, ale już dawno pogodziłem się z tym, że należę do tej wolniejszej szkoły”.

Kariera Cohena biegnie efektownie mimo nie tylko niespiesznego tempa pisania, lecz również przerw spowodowanych medytacjami w klasztorach buddyjskich. Podczas jednej z takich paroletnich sesji okazało się, że został pozbawiony środków na funduszu emerytalnym, bo jego była przyjaciółka, jednocześnie menedżerka, sprzeniewierzyła ponad 7 mln dol. Gdy zaalarmowany Cohen opuścił w 2005 r. centrum zen w Kalifornii, miał na koncie pustki. W 2006 r. wygrał sprawę sądową, ale odzyskanie straconych milionów okazało się mało realne. By znów stanąć na nogi, ruszył w trwającą pięć lat światową trasę.

Na koncertach nikomu nie dał odczuć, że był w tarapatach. Zachwycał formą wokalną i kondycją fizyczną (choć z niedawnej biografii Sylvie Simmons „Leonard Cohen. Jestem twoim mężczyzną”, wyd. Marginesy można się dowiedzieć o niemałych kiedyś problemach muzyka z uzależnieniami). Polscy słuchacze owacyjnie oklaskiwali go w 2007, 2008, 2010 i 2013 r.

Trudno zgadnąć, czy najnowsza płyta Cohena „Popular Problems” odniesie u nas taki sukces jak poprzednia – „Old Ideas” z 2012 r., która zyskała status podwójnej platyny. Producent obu albumów Patrick Leonard przesadził tym razem z efektem nakładania na siebie warstw głosu artysty. Wszak nie potrzeba zaaranżowanych „monologów z echem” czy „dialogów z samym sobą”, by wiedzieć, że każdy kawałek Cohena to bardzo osobiste wyznanie. W większości oprawione w atrakcyjną muzykę. Tak właśnie jest z dziewięcioma piosenkami obecnego krążka, z wpadającymi w ucho „Did I Ever Love You” i „You Got Me Singing” na czele. Chciałoby się tego posłuchać bez natręctwa studyjnych trików. Najlepiej na żywo, na koncercie w Polsce.

Adam Ciesielski (wSieci

Leonard Cohen „Popular Problems” Columbia/Sony

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych