Jeśli w opowieści o Stanach Zjednoczonych kontrkulturą jest młode pokolenie lat 60., to kulturą będzie właśnie „pokolenie Archiego”.
Jest lato 2014 roku. Trwa wojna, spadają rakiety, samoloty, giną ludzie. Ta niekomfortowa bliskość historii to może za mało, by srać ze strachu, ale wystarczy by przebierać nogami i nerwowo walić paluchami w stół. W atmosferze intelektualnej po teorii postpolityki i końcu historii myśl o końcu świata zdaje się przypominać brzydkie pierdnięcie. Ale gdzieś na granicy świadomości Pierwszego Świata pulsuje wspomnienie atomowych arsenałów i trauma pięciu dekad snów o nuklearnej zagładzie. Nikt się nie przyznaje, ale w powietrzu poczuć można subtelny smrodek apokalipsy. W tych niespokojnych czasach między doniesieniami o kolejnych zgonach pojawia się notka o śmierci Archiego. Warto o tym wspomnieć, ponieważ, prawdopodobnie w przeciwieństwie do pozostałych ofiar, Archie nie był zwykłym człowiekiem, jak ja czy ty. Jednym z tych smutnych frajerów, co to umierają każdego dnia, ginąc w wypadkach drogowych, zamachach bombowych, łóżkach szpitalnych, dławiąc się kukurydzą, przewracając pod prysznicem, czy po prostu w wyniku zwykłych, codziennych aktów przemocy, domowej, ulicznej, symbolicznej. Takich odnotowuje się hurtem, bo, przyznajmy szczerze, kogo obchodzi, że umarł, dajmy na to, Jan Nowak (32 l.)?
W Polsce Archie to jeszcze mniej niż Jan Nowak. To na wpół anonimowa postać fikcyjna. W związku z tym jego śmierć nie obchodzi już zupełnie nikogo. Ale w Stanach Zjednoczonych Archie jest mitem. Bóstwem czy herosem. Na pozór jedynie popularną postacią komiksową, ale dla dialektyka podejrzeń inkarnacją Ameryki jako takiej. Jedną z twarzy Statuy Wolności, jak Rambo, Superman, Mr. Smith. Tak jak Superman ucieleśnia Amerykę Tryumfującą, Amerykę Potężną, tak Archie jest symbolem Ameryki Prywatnej, Ameryki Niewinnej. Mimo że stworzony w latach 40. i, jak wielu bohaterów popkultury, uwięziony w wiecznym teraz, w publicznej wyobraźni piegowaty nastolatek jest przede wszystkim mieszkańcem podmiejskiej utopii połowy XX wieku. Razem z muzyką Beach Boysów i serialem Happy Days jest częścią mitu o amerykańskiej Arkadii.
Życie publiczne z definicji jest wspólne, życie prywatne własne, partykularne. Clark Kent może sobie być All-American Boy w czasie wolnym, ale z lejącym po ryjach kosmitów Supermanem utożsamić się może każdy, niezależnie od rasy, wyznania czy geograficznej orientacji względem Atlantyku. Archie jest tylko i wyłącznie All-American Boy i może właśnie dlatego Polaków nie obchodzi on nic a nic. Ale to właśnie czyni go jeszcze bardziej amerykańskim, całkowicie stopionym z konkretnym odcinkiem czasoprzestrzeni. Superman jest w pewnym stopniu everymanem, Archie całkowicie „typowym amerykańskim nastolatkiem”.
Nie znaczy to, że z teoretycznego punktu widzenia Archie jest wyłącznie nostalgicznym fetyszem dla miłośników epoki i wspominających młodość starców, jak, dajmy na to, Kapitan Żbik w Polsce. Epoka Archiego to nie epoka, za którą się tęskni, to Epoka Tęsknoty. W opowieści o powojennej Ameryce jest to raj utracony, jak to opowiadał w przeboju American Pie Don McLean, a z czym polemizował Billy Joel w We Didn’t Start the Fire. Z pewną przesadą można powiedzieć, że historia XX wieku w USA to historia wypędzenia z lat 50.
Kluczową rolę w tej narracji odegrał ruch młodzieżowy, który Theodore Roszak w 1969 roku nazwał „kontrkulturą”. Pojęcie to oznacza z grubsza subkulturę odrzucającą wartości kultury głównego nurtu, określającą się w opozycji do nich i świadomie przyjmującą wartości sprzeczne czy przeciwstawne. W języku potocznym hasło to zwykle rozumie się plus minus jako synonim ruchu hipisowskiego, czy w szerszym sensie – lewicujących ruchów młodzieżowych końca lat 60., odrzucających wartości swoich rodziców. Jeśli więc w opowieści o Stanach Zjednoczonych kontrkulturą jest młode pokolenie lat 60., to kulturą będzie właśnie „pokolenie Archiego”. Niekoniecznie w sensie realnego pokolenia rodziców zbuntowanych młodych ludzi, ale raczej w sensie ideału nastoletniego życia, które prezentował Archie jako „typowy amerykański nastolatek”. „Pokolenie Archiego” byłoby tu odrzuconą możliwością, zakwestionowanym wzorcem konformizmu. Niechcianą utopią. A także, mimo że kultura hipisów pełna była czarodziejów i jednorożców, a drugi rozdział książki Roszaka zatytułowany jest Inwazja Centaurów, odrzuceniem niewinności, dekonstruowanej jako uległość wobec establishmentu.
Idea kontrkultury w ujęciu Roszaka zawdzięcza swoją nazwę m.in. temu, że miała ona wykraczać poza tradycyjną dychotomię lewica–prawica (choć w praktyce tak ruch, jak i analiza były oczywiście radykalnie lewicowe), kwestionując jej kulturową podstawę – sam sposób życia. Jednak trudno ukryć, że odrzucany przez nich mieszczański świat amerykańskich przedmieść i małych miasteczek pierwszych dekad po końcu II wojny był światem w gruncie rzeczy konserwatywnym. Był to świat, w którym ojciec pracuje od 9 do 17. Wraca do domu, w którego ogródku bawi się dwójka dzieci. Siada w fotelu z gazetą i fajką, żona odrywa się na chwilę od gotowania obiadu, by przynieść mu zimne piwo. Świat, w którym wymarzoną zabawką każdego dorastającego chłopca jest wiatrówka, a największym marzeniem – ustrzelić z niej kiedyś komucha. Świat poza czasem, gdzie nic nie przemija, wszystko trwa nieustannie. Gdzie przyszłość to teraźniejszość uzupełniona o robota i odrzutowy plecak. Gdzie gdy Archie dorośnie, weźmie ślub z Weroniką bądź Betty. Pójdzie do pracy, gdzie spędzać będzie czas od 9 do 17. Wróci do domu, w którego ogródku bawi się dwójka dzieci. Siądzie w fotelu z gazetą i fajką, a żona oderwie się na chwilę od gotowania obiadu, by przynieść mu zimne piwo.
Naturalnie, nie doczekaliśmy się odrzutowych plecaków, teraźniejszość nie była przyszłością, a gdy przyszłość stała się teraźniejszością, teraźniejszość stała się przeszłością. Archie tego świata zamiast fajki i gazety wybrali LSD i Jimiego Hendrixa, zamiast wiatrówki pacyfę, którą z kolei palnęliby najchętniej jakiegoś kapitalistę. Kontrkultura jako masowe zakwestionowanie formy, a nie tylko (konserwatywnej) treści starego porządku, przetrwała w swoim radykalizmie ledwie parę lat, ale ciągłość kulturowa została skutecznie przerwana. Sam Archie Andrews przeżył swoją epokę o parę dekad, w międzyczasie doczekał się m.in. serialu telewizyjnego, filmu i radiowego przeboju wydanego pod swoim nazwiskiem. Żyjąc w wiecznym teraz, ewoluował razem ze swoimi czytelnikami, nie zmieniając się jednak aż tak wiele. Pozostaje bodajże najpopularniejszą postacią amerykańskiego komiksu, niebiegającą w przysłowiowych majtach na spodniach. I mimo że – jak podaje prasa – zginął w zeszłą środę, to prawdopodobnie przeżyje i to. Z Frazera wiemy, że mity nie umierają bezpowrotnie, zaś z Supermana, że z pewnością nie te, na których właściciele praw autorskich zarabiają miliony dolarów.
Acz tak jak w przypadku Baldura (i inaczej niż w przypadku Supermana) śmierć Archiego nie jest bez znaczenia. Mityczne porównania sugeruje sam wydawca, mówiąc: [Archie] umiera w sposób bohaterski, altruistyczny. Na sposób, który uosabia nie tylko to co najlepsze w Riverdale [mieście naszego bohatera], ale to co najlepsze w nas wszystkich. W tym kontekście, przyjmując, że Archie faktycznie w jakiś sposób uosabia kulturę konserwatywnej minionej epoki, trudno się nad jego śmiercią nie zadumać. Otóż nasz bohater ginie, osłaniając pozostającego w międzyrasowym homoseksualnym związku małżeńskim senatora od kuli prawicowego fanatyka. Jak sądzę, nie trzeba być chcącym gazować gejów rasistowskim fanem survivalu, by ta zbitka robiła wrażenie.
Można tu machnąć ręką, uznając to za nie pierwszy przykład politpoprawnego wariactwa, próbę wywołania skandalu w sytuacji, kiedy rynek komiksowy coraz bardziej przegrywa z kinem i konsolą (warto może wspomnieć, że konkurencyjny Marvel Comics w tym samym momencie ogłasza, iż ich wersja nordyckiego Thora stanie się kobietą, a naczelny superbohater i kolejny, zupełnie transparentny, symbol USA, Kapitan Ameryka, Murzynem). Można się oburzyć, że antykultura nawet rozrywkę dla dzieci zamieni w polityczną agitkę. Osobiście preferuję widzenie w tym wydarzeniu pewnego symbolu. Nie tyle koniec, ile epilog historii o amerykańskim XX wieku. Sądzę, że wydawca ma rację i to wydarzenie faktycznie wpisuje się w ponad 70-letnią tradycję komiksu. Archie w dalszym ciągu reprezentuje kulturę, pewien akceptowalny wzorzec zachowań, „amerykański Eden”. Jedynie zarząd się zmienił. Nawet w samej warstwie fabularnej trudno o bardziej symboliczny gest poddaństwa niż przedstawienie jako ideału poświęcenia własnego życia dla reprezentanta władzy. Porównując sytuację np. do brytyjskiego filmu If… z 1968 roku, gdzie rewolucyjni bohaterowie pokolenia kontrkultury otwierają ogień do wizytujących uczelnię rodziców, trudno nie uśmiechnąć się cynicznie. Ale rewolucja, jak to rewolucje mają w zwyczaju, wiesza królów, po czym sama wygodnie rozsiada się na zamku. Gesty wiernopoddańcze są jak najbardziej na miejscu. Aż chciałoby się zakrzyknąć: Nie żyje Archie! Niech żyje Archie! Ale może nie krzyczmy.
Teza, że główny nurt kultury jest dużo bardziej lewicowy, niż był pół wieku temu, jest tak banalna, że na przykładach tłumaczyć ją trzeba chyba tylko najbardziej zakutej marksistowskiej pale, której wciąż się wydaje, że w interesie możnych tego świata jest ustawiczny, wąsko pojęty, konserwatyzm (są tacy, ale chyba nie warto). Nie trzeba też sięgać po amerykańską egzotykę, wystarczy choćby wskazać fakt, że za dyżurnego kosmitę polskiego internetu robi Tomasz Terlikowski. Istotą tej przypowieści wydaje mi się coś zupełnie innego. Historia Archiego jest zgrabną ilustracją absurdalności całej eschatologii kulturowej wojny. Arogancji, która nie pozwala kolejnym pokoleniom zaakceptować swojego miejsca w szeregu (niekoniecznie w sensie kochania swoich poprzedników czy następców, ale przynajmniej w minimalnym sensie akceptacji ich istnienia), tylko każe wciąż żyć w przekonaniu, że albo masz ostatnie słowo, albo wszystko już zostało powiedziane. Groteskowy koniec amerykańskiej ikony jest w zasadzie kpiną z bojowników lat 60., których „niebezpieczne” ideały roszakowska „technokracja” przemieliła, zasymilowała i przerobiła na maszynkę do robienia pieniędzy.
By odnieść się do konkretnego „poważnego” przykładu – w czasach gdy w galeriach dominowała abstrakcja, a w artystycznej teorii formalizm i estetyzm, teoretyk ruchu Henry Flynt w swoich manifestach i ulotkach denuncjował sztukę jako absurdalną nadętą rozrywkę warstw wyższych, przeciwstawiając jej funkcjonalność, bezpretensjonalną zabawę i proste życie przemawiające do „zwykłego człowieka”. Ten neodadaizm artysta łączył ze stalinizmem, co zapewne trudno uznać za politycznie rozsądny pomysł, ale w zimnowojennym klimacie powojennego USA trudno mu odmówić konsekwencji w radykalizmie pójścia pod prąd. Gdy pod koniec lat 60. Stany Zjednoczone roiły się od długowłosych kontrkulturowców, Flynt ogłosił koniec awangardy, porzucił marksizm i na następne dwie dekady zajął się czymś innym. Fluxus, już bez Flynta i zmarłego w ’78 roku twórcy ruchu George’a Maciunasa, z czasem stał się jednym z głównych nurtów artystycznych XX wieku. Językiem Flynta i równie radykalnego Guya Deborda formułuje się dzisiaj najgorsze frazesy krytyki artystycznej, tłumaczące artystyczne koszmarki ultrakonformistycznych absolwentów tego czy innego wydziału ASP. Jak pisał Andrew Gallix na łamach brytyjskiego „Guardiana”, Trudno wyrazić, jak dziwnym uczuciem jest słyszeć, jak Christine Albanel – minister kultury w rządzie Sarkozy’ego – nazywa Deborda „jednym z ostatnich wielkich intelektualistów francuskich” drugiej połowy XX wieku.
Historia się nie skończyła i chwilę jeszcze pewnie potrwa, a Archie tego świata raz na jakiś czas będzie żyć czy ginąć w imię tej czy innej sprawy. Koniec świata może czaić się za rogiem, lecz chyba nie warto liczyć na to, że okażesz się ostatnim człowiekiem na ziemi. Naturalnie, szansa zawsze istnieje, ale też poważne ryzyko, że jak ten głupek skończysz w Alei Zasłużonych z trzydziestoma medalami przypiętymi do piersi, gdy twoi epigoni będą kontestować samych siebie za pieniądze, masturbując się przy tym przed twoją fotografią.
Tomasz Bardamu
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/252144-fronda-mysl-o-koncu-swiata-zdaje-sie-przypominac-brzydkie-pierdniecie