Jak wyglądałoby polskie kino, gdyby nie jarzmo komunizmu? Według dr. Michała Oleszczyka, krytyka filmowego i dyrektora artystycznego Festiwalu Filmowego w Gdyni, możliwe, że nie bylibyśmy pozbawieni dziś kina gatunków, które jest istotą różnorodności Hollywood. Oglądając zrekonstruowane perełki srebrnego ekranu, które zostaną pokazane na festiwalu w sekcji „Skarby kina przedwojennego”, można podzielić ten pogląd. Choć w Polsce kręci się dziś thrillery, filmy policyjne, dramaty obyczajowe czy komedie, wciąż trudno mówić o wpisaniu ich w kino gatunkowe, które poza Władysławem Pasikowskim czy w pewnej mierze Juliuszem Machulskim niewielu stara się robić. Natomiast cztery prezentowane w Gdyni filmy pokazują, że Polacy przed wojną budowali coś na kształt własnego Hollywood, z reżyserami przypisanymi do danych gatunków czy gwiazdami naznaczającymi swoją osobowością każdą produkcję.
Sanacyjne kino gatunków
Trudno dziś znaleźć polskich aktorów (może poza Januszem Gajosem), którzy swoją charyzmą naznaczaliby cały film. Nie jest to do końca specyfika tylko polska. Również w USA kończy się czas, gdy jedno nazwisko potrafiło bez względu na fabułę przyciągnąć do kina masy. Niemniej w polskiej kinematografii był okres, w którym nazwiska aktorów stanowiły najistotniejszy element filmu. Warto zadać sobie pytanie, czy mimo z pozoru tak rozlanego na wiele dziedzin życia polskiego show-biznesu można znaleźć aktorów z pozycją równą takim przedwojennym gwiazdom jak Eugeniusz Bodo, Adolf Dymsza, Tadeusz Olsza czy Aleksander Żabczyński. Oczywiście sezonową popularnością mogą bić ich na głowę nawet dzisiejsi zwycięzcy reality show, którzy wpisują się w Warholowską maksymę o „15 minutach sławy”. Wymienieni aktorzy byli jednak kimś więcej. Byli kimś w rodzaju Johnny’ego Deppa, Brada Pitta czy Toma Cruisa II RP.
Filmoteka Narodowa zaprezentuje tytuły zrekonstruowane cyfrowo w ramach projektu NITROFILM. Widzowie w Gdyni zobaczą trzy filmy Michała Waszyńskiego. Komedie: „ABC miłości” i „Będzie lepiej”, dramat „U kresu drogi” oraz kultową „Jadzię” Mirosława Krawicza. Skąd pomysł, by dziś przywrócić pamięć tym obrazom?
Od zawsze byłem fanem polskich filmów przedwojennych, m.in. z przekory. Przez cały PRL wmawiano widzom, że to kino było nic niewarte, a mimo to widzowie uparcie je oglądali. Moim zdaniem tylko w latach międzywojnia mieliśmy coś na kształt własnego Hollywood.
-mówi Michał Oleszczyk, który również zwraca uwagę na gatunkowość tego kina. Podkreśla, że takie kino jest dla niego jak „czarno-biały bursztyn z zatopionym skarbem w postaci Polski, której już nie ma”.
Choć Polacy dobrze znają nieraz
pokazywane w naszej telewizji
i dostępne w Internecie filmy, to
tym razem będą mogli zobaczyć
ich zrekonstruowane wersje. Zestawienie
wszystkich zachowanych
kopii i fragmentów pozwoliło
uzupełnić brakujące sceny i przywrócić
nieznane dotąd fragmenty,
dzięki czemu pierwszy raz „ABC
miłości” zostanie pokazane w wersji dłuższej
o 20 minut, a doskonała „Jadzia” będzie
dłuższa o 13 minut. Mogę zapewnić, że po
cyfrowej rekonstrukcji wymienione obrazy
wywołują zupełnie nowe wrażenia i pozwalają
je zestawić ze zrobionymi dzisiejszą
techniką produkcjami.
„Jadzia”, czyli polski Hollywood Warto się zatrzymać przy nakręconym w 1936 r. filmie „Jadzia” z Aleksandrem Żabczyńskim i Jadwigą Smosarską w głównych rolach. Film ten stał się jednym z symboli przedwojennego kina, choć u początków polskiej kinematografii tworzono niewiele komedii. Dopiero w 1935 r. na 11 premier kinowych komedii było aż 9. Przełom stanowiło pojawienie się dźwięku w filmie, bowiem Polska nie miała swojego Bustera Keatona czy Charliego Chaplina, którzy bez słów potrafiliby doprowadzać widownię do łez. „Jadzia” była przełomem dla polskiego kina pod wieloma względami. Prosta komedia romantyczna przeznaczona dla mas ukształtowała prawdziwą celebrytkę ery przedwojennej – Jadwigę Smosarską. Polska Lillian Gish była naturalna, na swój tajemniczy sposób zmysłowa i doskonale odnajdywała się w lekkim repertuarze. „Jadzia” była jej największym osiągnięciem i kamieniem milowym w karierze, który został strącony w przepaść w 1939 r. Aktorka po wojnie zamieszkała w USA i wróciła do Polski w roku 1970, na kilkanaście miesięcy przed śmiercią. Lekko molierowska komedia pomyłek, przepojona sytuacjami qui pro quo spokojnie mogłaby wyjść spod ręki Charliego Chaplina w latach 40. (choć ten pewnie wcisnąłby w nią nieznośny społeczny przekaz) albo wczesnego „slapstickowego” Woody’ego Allena.
Dobrze wyreżyserowana, zagrana bez zbytniej teatralnej maniery, którą wyśmiewał u aktorów wyszkolonych przed metodą Stanisławskiego Marlon Brando, opowieść o miłosnych perypetiach właścicieli dwóch konkurujących ze sobą producentów rakiet tenisowych mogła dać początek rozwojowi komedii polskiej. Jednocześnie ta historia o powstającej polskiej średniej klasie, o sporcie dla burżuazji i „nieznośna lekkość bytu” bohaterów nie mogły pasować do powojennej, czerwonej i budowanej przez prymitywów Polski.
Polscy filmowcy, którzy w PRL stworzyli wiele arcydzieł, a którym komedia służyła do ukrytej satyry, byli świadomi potencjału kina z tego okresu. Michał Oleszczyk jest przekonany, że polskie kino bez komunizmu wyglądałoby zupełnie inaczej.
Nasz kraj został przepuszczony przez krwawą maszynkę do mięsa – nic po wojnie nie było takie samo. Niemniej to, co najlepsze w kinie powojennym, najczęściej zawdzięczało swą jakość głęboko sięgającym korzeniom, których Stalinowi nie udało się przeciąć.
-mówi dyrektor artystyczny festiwalu w Gdyni.
Ucięte kino
Znamiennie wygląda też późniejsza droga męskiej gwiazdy „Jadzi” Aleksandra Żabczyńskiego. Utalentowany niczym Dean Martin artysta zakończył aktorską karierę w czasie wojny. Wziął udział w kampanii wrześniowej, a po jej zakończeniu przedostał się do Rumunii, Francji i na Bliski Wschód. Został ranny w bitwie pod Monte Cassino i do kraju powrócił w randze kapitana. Jednak do kina wracać już nie chciał, pozostając na deskach teatru. Czy czuł, że kino, w którym stał się gwiazdą szczególnie po „Manewrach miłosnych”, już nie ma szans na reaktywację? „Żabi” zbyt kojarzył się zresztą z burżuazyjnym, sanacyjnym filmem i „zgniłym kapitalizmem”, by zrobić karierę na srebrnym ekranie w mrocznym kraju Bieruta i Gomułki. Nie przez przypadek Roman Polański bardzo szybko po wywrotowym „Nożu w wodzie” musiał uciekać na Zachód, oskarżany o „burżuazyjne” zapędy. Choć Żabczyński nie został zakatowany przez komunistów jak Eugeniusz Bodo, zabiła go (zmarł w 1958 r. na zawał) powolna marginalizacja (mimo nielicznych nagród) w Ludowej Polsce.
Sekcja „Skarby kina przedwojennego” na gdyńskim festiwalu to inicjatywa szalenie istotna. Kino II RP, tak jak cała Polska, nie zdążyło się ukształtować i zostało brutalnie zdeptane przez Niemców oraz Rosjan. W tym czasie nie powstały żadne arcydzieła, choć według Oleszczyka do doskonałości zbliżały się takie muzyczne komedie jak „Piętro wyżej”, „Będzie lepiej” i „Zapomniana melodia”. „Rozwój tego kina został ucięty właśnie w momencie, kiedy rodziły się pierwsze dojrzałe próby kina artystycznego, takie jak legendarne »Strachy«. Nie wykształciło się też kino autorów, mimo że zwłaszcza Józef Lejtes i Michał Waszyński mieli wszelkie zadatki, by tak ich właśnie traktować” – zauważa krytyk. Na ile ci twórcy, filmy i rodzący się blichtr z gwiazdami Pollywood wpłynęły na polskie kino w późniejszych latach?
Oglądając pokazywane w czasie wrześniowego festiwalu w Gdyni obrazy, można się pokusić o odpowiedź na to pytanie. Przede wszystkim jednak bardzo solidnie odnowione cyfrowo filmy dają możliwość obcowania z tamtą Polską. Nasi przedwojenni odpowiednicy Franka Sinatry i Katharine Hepburn na to zasługują. A my zasługujemy na poznanie siły „sanacyjnego” srebrnego ekranu.
Łukasz Adamski (wSieci)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/252102-wsieci-sila-przedwojennego-pollywood