FETIH: 1453. Równie denna odpowiedź na BITWĘ POD WIEDNIEM

Finał ekranizacji jest historycznym fałszem i turecką propagandą. Niestety, często występująca grafika z tanich gier komputerowych oraz chaotyczne sceny batalistyczne, za którymi nie można nadążyć, a w których biorą udział armie jednolicie umundurowanych „klonów” nie robią najlepszego wrażenia.

Kino historyczne to niezwykły gatunek kinematografii. Sceneria minionych dni, szykowne kostiumy, efektowne sceny batalistyczne - to te cechy, w których drzemie jego potencjał. Może ono, wbrew pozorom, zaspokoić gusta wielu widzów – wszak na bazie historii stworzyć można film wojenny, kryminał, opowieść przygodową, romans… Niestety bolączką naszych czasów jest coraz częstsze nadawanie tego typu filmom charakteru propagandowego, nierzadko „seansów nienawiści”, nie tylko na usługach współfinansującego film państwa, ale i, niestety, religii.

Jako fan ekranizacji historycznych i wojennych odczuwam ogólny kryzys w kinie tych gatunków. Filmy te, choć faktycznie pochłaniają ogromne nakłady pieniężne, zamiast czarować widzów efektami finansowego wysiłku, rozczarowują tanimi i żałosnymi „efektami specjalnymi”, które u niejednego współczesnego producenta gier komputerowych mogłyby wzbudzić co najmniej zdziwienie. W oczy rzuca się nadmierne wykorzystywanie greenboxu, zamiast ujęć wykonanych w plenerze… Prócz tego, zawsze irytowała mnie w tego typu produkcjach niedokładność historyczna, spłycanie fabuły i problematyki polegające na konstrastowaniu, modyfikowanie i tak już doskonałego historycznego scenariusza (!) na rzecz dużej liczby jatek i seksu. No, ewentualnie ckliwej miłości, kiedy film przeznaczony był także dla widzów młodszych. Ale to było kiedyś, teraz nawet takimi drobnostkami raczej mało kto by się przejął. Wracając: ww. mankamenty świetnie oddaje motto serialu „The Borgias”: Sex, Power, Murder, Amen. Niestety, na pewno nie jest to koniec listy przewinień twórców. Jak było napisane na początku, kino historyczne coraz częściej służy nie tyle „pokrzepieniu” narodu i dostarczenia dużej dawki adrenaliny pod postacią spektakularnych bitew, co zakłamaniu minionej rzeczywistości na korzyść kraju producenta. Taka postawa nie tylko kreuje fałszywe przeświadczenie o faktach, ale stanowi obelgę dla postaci historycznych i tych obecnych – widzów, których poddaje się kłamliwej propagandzie poróżniającej poszczególne kraje. Wystarczy wspomnieć tu koprodukcję amerykańską - „Enigmę” „1612: Kroniki Wielkiej Smuty. Zaznaczam, że filmów tych moim zdaniem nie dotyka problem kiczowatości, co najwyżej trywializowania. No, przynajmniej w nie tak dużym stopniu, co w ekranizacji, o której zamierzam opowiedzieć.

Przekonałem się, że problem propagandy przewija się przez seanse szykowane na zlecenie różnych państw - np. Rosji. W 2012 roku poprzeczkę podniosły dwa inne kraje – Włochy i Turcja, a to za sprawą dwóch propagandowych filmów o dużym pierwiastku mistycyzmu i religijnej nietolerancji. Jeśli koniec świata miał wówczas nastąpić, dotyczył on nie tyle ludzkości, co światowego kina historycznego. Chciałbym swój tekst poświęcić pokrótce recenzji produkcji pierwszej chronologicznie i historycznie – tureckiemu filmowi pt. „Fetih 1453”, wyreżyserowanemu przez nikomu nieznanego Faruk’a Aksoy’a. Opowiada on o oblężeniu Konstantynopola przez Turków osmańskich pod wodzą sułtana Mehmeda II Zdobywcy (niech ów przydomek posłuży za spoiler!). Niestety ciężko jest napisać o nim coś więcej, co nie zakrawałoby na emocjonalny, krytyczny stosunek do tej produkcji. Ekranizacja ta bardzo mnie zawiodła. Przede wszystkim dlatego, iż po państwie umiarkowanego, zlaicyzowanego islamu, za jaki uchodzi kraj w Anatolii, spodziewałem się mniej religijnej wzniosłości (którą nasyconych jest wiele scen), jak również neutralnego, nie wrogiego stosunku do katolicyzmu, który wespół z muzułmańskimi postaciami filmu, podzielało wielu bohaterów greckiej wiary. Niestety, tak jak w „Bitwie pod Wiedniem” nieznośnie było słuchać enty raz o wyższości chrześcijaństwa nad islamem, czy o zamianie Bazyliki św. Piotra na meczet, tak tutaj częsty frazes: „Allah jest wielki” budził moje zniesmaczenie. Samo wywodzenie sensu wyprawy roku 1453 z nauczania Mahometa i Koranu jest naiwnym i nachalnym sposobem na uzyskanie religijnego kontekstu produkcji. Swoją drogą, jak na ironię, w naszym wyzutym z religijności, komercyjnym świecie, by „krzewić wiarę”, trzeba się częstokroć posługiwać obrazami z przeszłości, kiedy to była ona czymś powszechnym i naturalnym, ale nie normalnym – świadczy o tym przejaskrawiony obraz akcentujący częsty wówczas fanatyzm (patrz. film „Królestwo Niebieskie”). Sądzę, że można tę religijną manipulację łączyć z propagandą polityczną mając na uwadze fakt, że to właśnie tureckie Imperium Osmańskie rościło sobie prawo do zwierzchnictwa nad sunnitami – ogłosiwszy sułtanów kalifami, tj. następcami Proroka.

Jednym z elementów propagandy uczyniłem we wstępie upodlenie i stypizowanie przeciwnika – tj. np. sąsiada. Tak jak w filmie Renzo Martinelli’ego o wypadkach 1683 roku pisze on wyraźnie ze strony cywilizacji zachodniego chrześcijaństwa, akcentując pejoratywną rolę Turków, szerzej muzułmanów w historii, tak w „Podboju” (tur. Fetih - podbój) oręż polityczny wymierzony jest przeciwko Atenom, czyli spadkobiercom Bizantyjskiego Imperium. Grecy są w filmie przedstawieni jako rozpustnicy tonący w zbytku (sic!), wykazujący minimum zaangażowania w sprawy wielkiego świata. Odprawiają modły w których zaklinają, iż „lepiej widzieć w Konstantynopolu turecki turban, niż papieską mitrę”. Cesarskim wieczerzom towarzyszy pochlebstwo Konstantynowi XI oraz roznegliżowane tancerki… Tutaj dotykam wspomnianego już problemu, który zamierzam rozwinąć. Otóż Turcy i Grecy są tutaj przedstawieni na zasadzie kontrastu. Są stypizowani, posiadają odgórne cechy. Oglądając film można łatwo stwierdzić, kto zasługuje na władztwo nad Konstantynopolem. Turcy, jak zostało nadmienione, zostali naznaczeni już w VII wieku na zdobywców i to z woli Siły Wyższej… Grecy sami zaś stwierdzają, że Bóg dawno ich opuścił. I jak tu dyskutować z metafizyczną logiką? Żeby płynnie przejść do kolejnego wątku, powinienem odnieść się po raz ostatni do tej nadprzyrodzonej sfery. Kilkakrotnie mamy w tej produkcji do czynienia z ujęciami wizyjnymi, odnoszącymi się do proroctw, czy duchowej odnowy głównego bohatera, którym niewątpliwie jest Mehmed II. Ich sens stawiam pod znakiem zapytania, jak również obecność muzułmańskiego Gandalfa (to nie żart) oraz całej koncepcji filmu. W ekranizacji tej nie mamy możliwości skupić się na wybranym fragmencie filmu, poznać bliżej bohaterów, bowiem akcja mknie niezwykle szybko i przenosi się w wiele różnych lokacji czyniąc z filmu zlepek lepiej lub gorzej powiązanych, czasem niemal urywanych scen z Konstantynopola, Andrianopola, Rzymu, Genui i lasów w Tracji. Należy przy czym zaznaczyć, że połowa filmu poświęcona przygotowaniom i uwarunkowaniom wyprawy stanowi nieudaną fabularyzację i próbę stworzenia epickiej, hollywoodzkiej historii osnutej wokół wydarzeń historycznych, przy czym trwające półtorej godziny prowadzenie do kluczowego momentu, którym jest oblężenie, wadzi tylko reżyserowi. Najchętniej skoncentrowałby się na samej walce (w sumie mnie by to nie przeszkadzało) pomijając wątki drugoplanowe (odczuwa się to dosyć wyraźnie). Postaci są po prostu drętwe, ich losy splatają się w naiwny i przewidywalny sposób. Wiele z nich odgrywa rolę tak marginalną w obliczu wielkiego momentu dziejowego (np. rodzina sułtana), że ich nieobecność nie byłaby wielką stratą dla filmu. Wątek miłosny jest tutaj wyraźnie dodany na siłę, jak to często bywa w filmach historycznych, aby stanowił przeciwwagę dla widzianych na ekranie okrucieństw wojny.

Zastanawiająca jest rola sułtana. Grający go również nikomu nieznany Devrim Evin albo zagrał faktycznego Zdobywcę Konstantynopola takim, jakim był naprawdę, za co można chylić czoła, albo wprost przeciwnie – nie nadawał się do tej roli. Mehmed jawi się nam bowiem jako nieprzystępny, nierozmowny człowiek, którego jedynym tematem rozmów i życiową namiętnością jest zdobycie miasta, gdyż jak to było emfatycznie powiedziane w zwiastunie: „albo ja zdobędę Konstantynopol, albo Konstantynopol zdobędzie mnie”. Sułtan nie okazuje jakichkolwiek emocji, przez cały czas ma jednakowy wyraz twarzy. Na siłę dodana jest scena, w której okazuje się, że nie jest wyzutym z uczuć socjopatą. Nawet jeśli faktycznie powinien się tak prezentować, sposób odgrywania takich postaci mnie nie przekonał. Tym bardziej, jeśli wspomnieć o finalnej scenie z jego udziałem, o której powiem nieco później.

Pozostałymi głównymi bohaterami, którzy jednak nie są tak uduchowieni, są po stronie tureckiej: Era (Dilek Serbest), przybrana córka Urbana – jednego z najsłynniejszych w historii konstruktorów armat, która wraz z swym opiekunem jawnie przyczyniają się do zwycięstwa nad Grekami oraz wzorowany na historycznym bohaterze Hasan (İbrahim Çelikkol), fechmistrz na dworze osmańskim i agent Mehmeda. O ile pierwsza postać dobrze wywiązała się ze swej roli – przepraszam, kobiecej ozdoby tego muzułmańskiego filmu (to jedyna zauważalna przedstawicielka płci pięknej), to druga jest mocno przerysowana. Hasan jest osobą, która wypełni bez jakichkolwiek problemów każde polecenie władcy. To sprawia, że jest zbyt idealna, odrealniona, po prostu nudna, bo wszystko jej się udaje. Nie sposób u niego, jak i u któregokolwiek innego bohatera, dostrzec interesujący portret psychologiczny, bowiem nikt z nich go nie posiada. Fatalnie prezentuje się „grecka” część fabuły. Jedynymi postaciami jako tako się odznaczającymi jest rzecz jasna cesarz (Recep Aktug), grandux Loakas Nostaras (Naci Adiguzel) dający się poznać jako, wierny tradycjom Bizancjum, sceptyk. Jak często bywa w filmach historycznych, prócz głównych antagonistów, którymi są zazwyczaj wielcy ludzie – tutaj koronowane głowy, tak równolegle toczy się spór bohaterów pomniejszych, aczkolwiek nie drugoplanowych. W „Podboju” konflikt zarysowuje się pomiędzy Hasanem, a inną, niefortunnie zaprezentowaną, historyczną postacią – Giovanni’m Giustiniani’m (Cengiz Coşkun), Genueńczykiem przysłanym na pomoc oblężonemu miastu. Problem polega na tym, że ta postać, jak wiele innych, pojawia się w filmie wyrywkowo (na dodatek są do siebie uderzająco podobni). Włoch spotyka się z tureckim przeciwnikiem jedynie raz, a wywiązująca się między nimi zażarta walka może świadczyć o tym, jakby znali się od dawna i żywili doń wielkie urazy. Ich pojedynek jest kolejną, godną skomentowania kwestią, bowiem przypomina miejscami sceny znane z bijatyk Bruce Lee czy Jackie Chan’a z towarzyszącymi im rykami i stęknięciami walczących. Efekt końcowy jest godny politowania.

Turecki reżyser chciał zagwarantować widzom produkcję na miarę amerykańską, a więc łączącą w sobie przepych efektów specjalnych, fenomenalnych ujęć batalistycznych i prostej fabuły czyli tego, co amerykańscy reżyserzy filmów wojennych i akcji lubią najbardziej. Niestety, często występująca grafika z tanich gier komputerowych oraz chaotyczne sceny batalistyczne, za którymi nie można nadążyć, a w których biorą udział armie jednolicie umundurowanych „klonów” nie robią najlepszego wrażenia. Negatywnie odbieram też pomysł a poszczególne ujęcia – np. szarżę konnicy tureckiej na dziurę w murze, lecz bynajmniej nie znajdującą się na wysokości ziemi i mogącą pomieścić jeźdźca na wierzchowcu…

W wizualnej konfrontacji z „Bitwą pod Wiedniem” Turcy zdecydowanie zaprezentowali wyższy poziom. Widać, jak wielu statystów zaangażowano w produkcję oraz jaką dbałość o rekwizyty wykazano na planie. Rozmach nie jest zapewne tak spektakularny, jak mógłby być, nie mniej jednak porównując budżety obu filmów z 2012 roku – 13 mln $ przy filmie włoskim wobec 8-17 mln $ w przypadku produkcji tureckiej, stawiam pod znakiem zapytania kompetencje Renzo Martinelli’ego i jego współpracowników, jako dyspozytorów środków pieniężnych. Zestawienie to wskazuje natomiast, że jeśli się chce, można postarać się stworzyć film o wiele lepszy pod względem technicznym nawet przy skromniejszym budżecie, niż ten amerykański. Ważny jest przy tym szacunek dla widza, którego włoskiemu reżyserowi zabrakło.

„Fetih: 1453” to produkcja skierowana przede wszystkimi do tureckiego odbiorcy. To on ma czuć dumę z ojczyzny oglądając ten najdroższy w historii jego kraju film. Choć scena zatknięcia flagi osmańskiej na murach upadłej stolicy Cesarstwa Rzymskiego jest znów symboliczną i nieco naiwną dla zachodnioeuropejskiego widza (rzeczywistość nie odbiegała jednak zbytnio od obrazu filmowego – patrz: http://en.wikipedia.org/wiki/Ulubatl%C4%B1_Hasan ), a finał ekranizacji jest historycznym fałszem i turecką propagandą, „Podbój” daje nam poznać wschodnią mentalność, znany wszystkim sposób na samo dowartościowanie się oraz niedoparte dążenia Turcji do przypomnienia o sobie - za pośrednictwem filmu. Pochwalam to, że podjęto się zekranizowania tego historycznego, przełomowego wydarzenia, które wielu historyków uznaje za przełom epok. Efekt artystyczny pozostawia jednak wiele do życzenia i budzi mój niepokój co do przyszłości kina tego gatunku.

Grzegorz Szymborski. Autor jest studentem prawa na UW i autorem powieści „Wolność niejedno ma imię”

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.