RAY WILSON – sceniczna charyzma i klasa. RECENZJA

Kupiłem nowy koncertowy album Raya Wilsona. I zastanawiam się po co. Hmmm… Powodów jest wiele. Bo uwielbiam Raya. Bo uważam go za jeden z najlepszych rockowych głosów, jakie nosi ziemia. Bo Wilson jest zdecydowanie kimś więcej niż wokalistą, który zastąpił w Genesis Phila Collinsa na okoliczność nagrania płyty „Calling All Stations”. Bo facet nie raz udowodnił, że oprócz głosu ma też repertuar, a o każdym jego studyjnym krążku można pisać długo i dobrze. Bo Ray w ramach przyjętej konwencji dba o płodozmian i raz serwuje krążek balladowy, a raz ożywczo rockowy. Bo Wilson sprawdza się na żywo, ma świetnie zgrany zespół, a dokooptowanie do rockowego rdzenia kwartetu smyczkowego i wielofunkcyjnego Marcina Kajpera (obsługuje wszystko, co dęte: saksofon, klarnet i flet) świetnie wzbogaca jego brzmienie. A mimo to zastanawiam się po kiego grzyba było mi kupować „20 Years And More”. Może wymienię przyczyny moich wątpliwości: „Live and Acoustic” (2002), „Ray Wilson Live” (2005), “An Audience And Ray Wilson” (2006), „Live” (2007), „Genesis Classic” (2009), „Genesis Classic Double CD” (2011), “Up Close And Personal” (2014).

Nie, nie pomyliliście się. Omawiany zestaw jest ÓSMĄ koncertówką Wilsona w trakcie jego solowej kariery. A nagrywa pod własnym nazwiskiem od lat dwunastu. W tym czasie przygotował sześć albumów studyjnych. Dlatego właśnie żywię do mister Wilsona bardzo ambiwalentne uczucia. Każdą jego studyjną produkcję witam z radością, a na każdą kolejną płytę „Live” zgrzytam zębami. Nie, nie mam wszystkich jego koncertówek. Tak mi jeszcze nie odbiło. Ale z drugiej strony – skoro Ray tyle tego wydaje, to musi mieć na te płyty zbyt. A „ Genesis vs. Stiltiskin - 20 Years and More” wydaje się być koncertowym opus magnum Wilsona. Więcej z siebie w tej materii nie wyciśnie, choćby pękł.

Album jest zapisem występu jaki Ray i jego dziesięcioosobowy (!) zespół zagrali 14go kwietnia ubiegłego roku w studio radiowej Trójki (sympatyczny Szkot od kilku już lat mieszka w Poznaniu). Dostajemy cały show w wersji audio (2 płyty CD) i video (DVD), wszystko w eleganckim, rozkładanym „na cztery” digipacku. Aż przyjemnie coś takiego na półce postawić. Taaa… Tyle, że ja już mam na półce podobnie wydany koncert Raya. Jego studyjna płyta „Unfullfillment” (skądinąd świetna!) była sprzedawana wyłącznie w boksie, razem z taką „cegłą”. Zestaw utworów ciut inny niż na „Genesis Classic 2CD” – od tego czasu Wilson popełnił bowiem udaną płytę „Chasing Rainbows”, opisywaną swego czasu na naszych łamach przez kolegę Kasjaniuka. Ale jeśli przymknąć oczy na fakt istnienia „Genesis Classic 2CD”, to dostajemy znakomitą koncertówkę.

Mogę się na Raya zżymać, ale muszę mu oddać sprawiedliwość – wydaje całe występy. To nie są rejestracje z różnych miejsc, różnych sal, poklejone żeby brzmiało to jak jeden koncert. Jaki Wilson na scenie jest – każdy tu słyszy (i widzi). A jest… A niech mu tam – jest the best, na żywca nie ma na niego mocnych. Szybki rzut oka na listę utworów – w sumie jest coś z prawie każdego krążka, do którego Mr. Wilson poważniej przyłożył rękę (żadnej reprezentacji nie doczekał się album „Propaganda Man” , a szkoda) – plus trochę klasyki Genesis z dawniejszych czasów („Mama”, „No Son Of Mine”, „Ripples” i „Carpet Crawlers” – to ostatnie Wilson nagrał kiedyś wspólnie z dawnym wioślarzem Genesis, Steve’em Hackettem). Jest jedyny przebój pierwszego wcielenia zespołu Stiltskin – „Inside” (Ray wskrzesił tę nazwę na potrzeby swojego obecnego zespołu, ale nie ma tu już żadnego z dawnych kompanów, zwłaszcza, że z gitarzystą Pete’em Lawlorem szczerze się nie znoszą). „Sarah” pamięta czasy efemerycznej formacji Cut_, którą Ray założył z bratem Steve’em po rozwiązaniu Genesis. Album „Millionairehead” dał wtedy klapę, ale dziś spokojnie można go postawić obok solowych płyt Raya – muzycznie ujmy nie przynosi. Najstarsze w repertuarze „The Airport Song” pamięta początek lat 90tych i grywanie przez braci Wilsonów po knajpach pod szyldem Guarranteed Pure.

Ray przyznaje ze sceny, że napisał ten utwór na lotnisku w Maladze, po makabrycznej pijatyce wieńczącej całe lato grania do kotleta. Bracia spóźnili się wtedy na samolot… dobre dwanaście godzin! No i jest rzecz jasna Ray solowy – sporo tu kawałków z „Chasing Rainbows”, bo to przecież ostatnia, wciąż promowana płyta. Są balladowe kawałki z debiutu: „Change” czy „Another Day”. Jest autobiograficzny „The Actor”, w którym Ray, nadal rozbity po przedwczesnym wywaleniu z Genesis, próbował sam siebie przekonać, że jest doby. Bo i jest! Oczywiście jest „American Beauty” - w sumie jedyny solowy przebój Wilsona z prawdziwego zdarzenia. Trochę niefortunnie wybrano reprezentację albumu „She” – to był krążek obliczony na rockowe uderzenie, a tu balladka „Lemon Yellow Sun”. Piękna, ale jednak mało reprezentatywna. I tak dalej… Całość zamyka się w dwudziestu jeden utworach – w sumie dla każdego coś miłego, przekrój przez prawie ćwierć wieku wycierania scen dużych i małych.

Wykonanie – żyleta. Można postawić ten album w Sevres z podpisem „Wzorcowa rejestracja pop-rockowego koncertu”. Rozbudowane aranżacje, świetna forma zespołu, frontman w znakomitej wokalnej dyspozycji (niepodrabialna chrypka, znacznie głębsza niż w latach 90tych) i na dodatek sympatycznie gadatliwy. Najlepszy przykład – kiedy przedstawia swój kwartet smyczkowy nadmienia, że w sumie to kwintet, bo wiolonczelistka jest w szóstym miesiącu ciąży. Wilson nie odstawia jakichś scenicznych wygłupów, wystarczy jego szeroki uśmiech i ekspresja. Zresztą widać, że cały skład dobrze się bawi, kamienną twarz zachowuje przez cały czas tylko gitarzysta Ali Ferguson. Jego przeciwieństwem jest błaznujący w tle Marcin Kajper (tu leciutki zgrzyt – jego dęciaki trochę giną w miksie, słychać go dopiero, kiedy gra solo). I bardzo dobrze, że się wygłupia, bo rozśmiesza w ten sposób kwartet smyczkowy, a tworzą go naprawdę śliczne dziewczyny (tzw. Aniołki Raya – swoją drogą Wilson niemal prawidłowo wymawia nazwiska pań Szelągiewicz i Chrząszcz, za co szacun). Zespół ma okazję sprawdzić się w mocniejszym uderzeniu („Inside” powstało w końcu w erze grunge’u), udramatyzowanych art rockowych kawałkach Genesis i w tym, co Wilsonowi zawsze wychodziło najlepiej – balladach. Ale najfajniej robi się w knajpianym boogie „The Airport Song”, kiedy instrumentaliści wręcz przerzucają się solówkami

Wiem, że cwany Szkot znowu mnie trzepnął po portfelu, ale tym razem mu jeszcze daruję, bo któraś tam z rzędu rejestracja koncertowej magii – nadal jest rejestracją magii! Czy czegoś mi zabrakło? No masz! Z piosenek, o które chętnie wydłużyłbym ten występ, spokojnie można byłoby wykroić trzecie CD. Zastanówmy się. A gdzie jeszcze dwa single z „jego” płyty Genesis: „Not About Us” i „Shipwrecked”? A prastare „Swing Your Bag”? „Fly High”? „Goodbye Baby Blue” i „Along The Way” z niezapomnianego krążka „Change”? Gdzie, do ciężkiego licha, jest „Bless Me”? przecież to dzięki temu kawałkowi Wilson zdobył sobie przyczółek w Polsce! A pamiętna kooperacja z zespołem RPWL w piosence „Roses”? A koledzy ze Scorpions nie pozwoliliby mu zaśpiewać „Big City Nights”, które kiedyś gościnnie wykonał na ich koncertówce „Moment Of Glory”? Panie Wilson, rozumiem, że lepiej pozostawić słuchacza z niedosytem niż zanudzić, ale i tak mi szkoda. No i znowu będzie bez oceny. Ten album to ewidentny skok na kasę. Ale skok na poziomie!

Paweł Tryba

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych