Demis Roussos jest jednym z tych wielu przypadków weteranów lat 60., przy nazwisku których postawienie krzyżyka zawsze okazać się może przedwczesne. Po wieloletniej przerwie, Roussos powrócił w 2009 roku udanym albumem zanurzonym w klasycznej, czarnej muzyce USA.
To wielkie zaskoczenie, zważywszy, iż niegdysiejszy wokalista Aphrodite's Child (rozwiązanej w 1971 r.) poszedł w całkiem innym kierunku niż jego przyjaciel z zespołu, Vangelis Papathanissiou, który - jako po prostu Vangelis - pozostał w rockowych i eksperymentalnych, elektronicznych kręgach. Demis poszedł na popową komercję i jego nazwisko w latach 70. kojarzone raczej było z listami przebojów, wielkimi i mniejszymi europejskimi festiwalami (Sopotu nie wyłączając) i hitami w rodzaju „My Friend The Wind", „Goodbye My Love, Goodbye", „My Reason" czy „Forever And Ever", które podbijały listy bestsellerów w Europie i Ameryce Łacińskiej.
W 1978 roku Roussos wycofał się z działalności estradowej i osiadł z żoną w rezydencji w Malibu Beach. Ze spokojnego życia emeryta wycofał się 1985 r., kiedy samolot, którym leciał do Rzymu został porwany przez terrorystów, a on sam z żoną przez kilka dni poznali traumatyczny los zakładników niepewnych ani dnia ani godziny. Efektem tamtych przeżyć był pierwszy od lat album „The Story Of Demis Roussos", raczej zauważony tylko w krajach śródziemnomorskiej Europy.
Powroty na globalną scenę to sprawa trudna, przekonał się o tym po opublikowaniu CD „The Morning Has Broken", w którym gładkie ballady utrzymane klimatycznie w stylu Kenny'ego G oscylowały między stylistyką Leonarda Cohena i Petera Gabriela. To był jednak przebłysk początku ewolucji Demisa, który zauważony został przez producenta Marca Di Domenico (związanego z firmą Discograph i odpowiedzialnego m.in. za udany comeback francuskiego piosenkarza Henri'ego Salvadora). Domenico zatrudnił kilku chętnych młodych kompozytorów (J. Piccinini, D. Algranti, Almo czy Nenad Barbulović), kilku znakomitych instrumentalistów i stylowy chórek i... voila. Wyszła płyta bardziej stylowa i amerykańska niż większość współczesnych amerykańskich produkcji.
"Demis", wydana w 2009 roku, nawiązuje nastrojem i aranżacjami do stylistyki soulu, rhythm and bluesa i blues-rocka lat 60., jakie kojarzą się z takimi wielkimi nazwami i nazwiskami, jak Al Kooper, pierwszy lider Blood, Sweat & Tears („September"), Wilson Pickett („Hit Me"), Percy Sledge („I'll Be Home" pióra Randy'ego Newmana), Ike & Tina Turner w aranżacji Phila Spectora („Love Is") czy - już bardziej na współczesną modłę - hymnowy, utrzymany w stylu U2 „Who Gives A F...k".
Dla starszych fanów był to szok, dla młodych ignorantów w zakresie historii rocka i muzyki pop - być może - odkrycie.
rep / SRec
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/252023-posluchaj-jeszcze-raz-demis-roussos-demis