Oscarowy film z wybitnymi kreacjami aktorskimi Matthew McConaughey i Jareda Leto to nie tylko opowieść początkach epidemii AIDS i walce o przeżycie stuprocentowego heteroseksualisty, który trafia niespodziewanie do świata pogardzanych „pedałów”. Przede wszystkim jest to wielka apologia libertarianizmu oraz wolności jednostki, która rzuca rękawice biurokratycznemu systemowi.
Oparty na faktach "The Dallas Buyer's Club" opowiada historię teksańskiego kowboja, elektryka i bawidamka Rona Woodroofa (Matthew McConaughey), u którego w 1986 roku zdiagnozowano AIDS. Lekarze dali Ronowi 30 dni życia. Ten mimo początkowego załamania i niedowierzania ( w tamtych czasach AIDS uważano za chorobę wyłącznie gejów i narkomanów) postanowił na własną rękę ratować życie za pomocą leków spoza granic USA, które nie zostały zatwierdzone przez FDA (Agencja Żywności i Leków). Odrzucony przez przyjaciół, którzy posądzają go o homoseksualizm ( Ron zaraził się od prostytutki narkomanki) Teksańczyk udaje się do Meksyku, gdzie pozbawiony licencji w USA lekarz wydał wojnę stosowanemu wówczas przy leczeniu AIDS „AZT”. Po pół roku terapii zwalczanymi przez FDA medykamentami, Ron staje na nogi i postanawia mieszankę leków stosowanych w leczeniu HIV w Meksyku, Japonii czy Francji przemycać do USA. Jak sprytny Teksańczyk omija prawo? Niezatwierdzone leki zostają rozdawane pacjentom za darmo jeżeli zapiszą się oni (płacąc 400 dolarów) do jego „The Dallas Buyer's Club”, który prowadzi wraz z poznanym w szpitalu transwestytę Rayonem ( Jared Leto). Ron musi jednak zmierzyć się nie tylko z widmem zbliżającej się śmierci, ale również biurokratycznymi absurdami i agresywnym lobby farmaceutycznym.
Kanadyjczyk Jean-Marc Vallée kroi swój film według sprawdzonego hollywoodzkiego wzorca, choć dotyka tematu paradoksalnie słabo wyeksploatowanego przez kino. Ba, scenariusz Craiga Bortena, który poznał Rona Woodroofa przed jego śmiercią w 1992 roku, przez ponad dwie dekady krążył po studiach w Hollywood, mimo zaangażowania w poszczególnych okresach głośnych nazwisk. Kanadyjski twórca również musiał się zadowolić skromnym budżetem, który chyba wymógł bardziej surowe spojrzenie na historię Woodroofa, co przysłużyło się filmowi. Reżyser opowiada o epidemii AIDS bez poetyki „Aniołów w Ameryce”, moralizatorstwa „Filadelfii” i nostalgii „Ta jedna noc”. Sprawnie i bez nachalności rysuje on obraz lat 80-tych, gdy Ameryka zaczęła odczuwać pokłosie ery hedonizmu, która była uosobiona przez „wolny seks”. Ron mimo teksańskiego konserwatyzmu i homofobii ( chyba jednym moralizatorskim wątkiem filmu jest potępienie „rednecków”) zaraził się HIV właśnie przez swój niepohamowany apetyt seksualny. I mimo, że nie był pogardzanym przez jego towarzyszy „pedałem”, to trafił do świata, który go całe życie brzydził.
Jean-Marc Vallée nie jest jednak ideologiem, który zrobił film ku chwale homoseksualistów i walki z „nietolerancją”. Kanadyjczyka interesuje raczej walka jednostki z systemem, która symbolizowana jest przez wykrzyczane kilka razy głośno „pieprzcie się!” przez Rona i jego towarzyszy. Ron nie walczy jednak z systemem niczym Robin Hood, wspierający umierających na AIDS biedaków. On w duchu teksańskiego libertarianizmu walczy o własne życie i godny sposób śmierci. „Umrę we własnych kowbojkach”- mówi światu człowiek wychowany w kulcie wolności osobistej i nieufności wobec państwa. „Służba zdrowia jest skorumpowana przez firmy farmaceutyczne? Pieprzyć to- kupię leki w innym kraju!”- oto dewiza Rona. Vallée niczym najlepszy ideolog libertarianizmu ( w Polsce korwinizmu) dowodzi, że państwo tylko utrudnia życie obywatelom, którzy świetnie potrafią o siebie zadbać, szczególnie patrząc śmierci prosto w oczy. Ron w końcu doprowadził FDA przed sąd w liberalnej Kalifornii, który jednak uznał, że musi bronić prawa nawet jeżeli jest absurdalne i szkodliwe dla pacjentów. **Kowboj broniący wolności jednostki do leczenia się w sposób jaki uzna za stosowny jest moralnym triumfatorem tej historii.
Tak skrajnie wolnościową i antypaństwową wymowę filmu czuć dziś tylko w dziełach starego libertarianina Clinta Eastwooda**. Aby jednak w pełni zrozumieć sens sprzeciwu Rona, trzeba mentalnie być daleko poza socjalną Europą, gdzie egzystencja bez ubezpieczenia zdrowotnego wydaje się być szaleństwem. Dla Rona szaleństwem jest jednak system opieki zdrowotnej, gdzie przez decyzję urzędników jednostka nie ma prawa wykorzystać każdego sposobu na uratowanie swojego życia.
Wszystko już napisano o wielkiej roli Matthew McConaughey, który wzbił się na wyżyny swoich umiejętności aktorskich i poza chudnięciem do roli 20 kilo, doskonale zobrazował stan ducha prostego faceta dowiadującego się, że został mu miesiąc życia. Ból Rona widzimy przez drobne gesty twardziela w kowbojskim kapeluszu- łzy napływające mu do oczu w gabinecie lekarskim, zderzającą się ze znieczulicą reprezentantów systemu złość umierającego człowieka czy w końcu zrozumienie czym jest prawdziwa przyjaźń ponad uprzedzeniami. Fenomenalny jest też Jared Leto jako skrywający się pod pudrem makijażu i wyreżyserowanej odwagi transwestyta-ćpun, którego strach przed śmiercią w kulminacyjnym momencie eksploduje w najbardziej wzruszającej scenie. Bez wątpienia to ten oscarowy duet aktorski spowodował, że film Jean-Marc Vallée mimo prostego i przewidywalnego scenariusza odniósł tak wielki sukces. Nie jest to bowiem film o AIDS, ale o walce do samego końca oraz kulcie wolności jednostki, która pragnie tylko jednego. Światła w tunelu.
Łukasz Adamski
„Witaj w klubie”, reż: Jean-Marc Vallée, dyst: Imperial - Cinepix
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/251930-witaj-w-klubie-pieprzcie-sie-wszyscy-recenzja-dvd
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.