PUNKT OMEGA i inne błędy, czyli ZBAWIENIE PRZEZ TECHNIKĘ? RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Teilhard de Chardin nigdy jakimś specjalnym autorytetem duchowym dla mnie nie był, ale traktowałem go z ostrożną sympatią. Przyczynił się do tego w dużym stopniu esej T. A. Woodmana „SF, religia i transendencja” ze „Sporu o SF” (1990 rok), w którym to autor w samych superlatywach pisał o doskonałej (najdoskonalszej?) syntezie wiary z nauką, której ów francuski ksiądz dokonał.

Cóż, w każdym razie takie „zbliżeniowe” podejścia nie powstrzymały wysypu kolejnych Dawkinsów. Ale i religia też się okopała – ta bez nauki potrafi się doskonale obyć, ale nauka bez religii nie zawsze. Poczucie niewystarczalności opisu naukowego jest dość oczywiste i wyczuwalne przez co bardziej wrażliwych (opis działania świata nic nie mówi o sensie). Czy jednak budowanie syntez między nauką a wiarą może się udać?

Marcin Karas w „Zbawieniu przez technikę” rozjeżdża filozofię Teilharda w pył. Lista błędów (właściwie herezji) obejmuje nie kilka, a 80 pozycji, a po zapoznaniu się z nimi teilhardyzm wyda się czymś niewiele sensowniejszym od takiej np. scjentologii. Materia i ewolucja zostają fałszywie uświęcone, fałszywie idealna jest też wizja świata, w której zło jest bagatelizowane, a człowiek wywyższony. Jeszcze bardziej zgrzytają peany na cześć komunizmu („komunizm chiński jest Janem Chrzcicielem nowej epoki”) – nic dziwnego, że Teilhard był ulubionym chrześcijańskim filozofem marksistów, którzy też ubóstwiali postęp ludzkości. Inne przykłady rozejścia z katolicyzmem to poligenizm (istniało wielu Adamów, od których pochodzi ludzkość), grzech indywidualny jako parametr fizyczny, a grzech pierworodny jako parametr kosmosu... Wszędzie łączenie nauki z religią zdaje się tylko chciejstwem – ach, żeby ta nauka została wreszcie uświęcona! Nauka może i zyskuje na takim „uświęceniu”, ale religia traci na „unaukowieniu”, stając się zbyt „uziemiona” i zależna od akurat modnego języka naukowego.

Mimo wszystko trudno mi w czambuł potępiać Teilharda – bez przesady, to nie jakiś Sartre czy LaVey, nawet de Mello jest w mojej opinii bardziej ogłupiający. Teilhard mógł przyciągnąć do chrześcijaństwa osoby całkowicie mu obce bądź wrogie, które potem mogły one sięgnąć do np. Maritaina czy Chestertona. Książka jest pisana z perspektywy tradycyjnego katolicyzmu, a autor o wiele chętniej sięga po autorytet Piusa XII niż Jana Pawła II. Tłumaczy też, że owszem, Kościół nie zwalczał Teilharda (co wynikało z wielkoduszności), za to Teilhard oczerniał Kościół, jak tylko mógł – głównie za tradycjonalizm i sceptycyzm wobec „ducha czasu” i własnych poglądów. Według autora książki Teilhard nie głosił doktryny katolickiej, tylko stworzył własny system wierzeń religijnych na bazie katolicyzmu, nie mający z nim wiele wspólnego.

Cóż, zatem teilhardyzm powinien trafić na półkę z… fantastyką, i pisząc to, nie zamierzam nadmiernie dyskredytować tej filozofii. I dlatego zresztą fantaści ją lubią. Dobrze jest mieć świadomość, że ta dość malownicza teoria jest pożywką dla wyobraźni (na „punkt omega” i noosferę co i rusz natykam się w nowych opowiadaniach i powieściach – u Szydy, Protasiuka, Twardocha...), ale dzielą ją lata świetlne od katolicyzmu. Dobrze, że teilhardyzm jasno został przez autora określony jako „theology fiction”, ale ją samą trudno mi jakoś jednoznacznie skrytykować – w fantastyce te idee są jednak literacko płodne, podobnie jak np. teoria Nadistot Wiśniewskiego-Snerga czy pomysły Dicka albo Huberatha . Ci z pewnością uznaliby Teilharda za swojego.

Można też wysnuć niezupełnie słuszny wniosek, że jakiekolwiek mosty między nauką i religią są skazane na porażkę i trafienie na półkę z herezjami. Czy np. ceniony przeze mnie ks. prof. Michał Heller czy laureaci nagrody Templetona również zasługują na potępienie w czambuł?

Sławomir Grabowski

Marcin Karas, Zbawienie przez technikę? Religia Teilharda de Chardin. Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia w Sandomierzu, 2013

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych