Nie dysponuję pełnym aparatem poznawczym do oceny filmu Denisa Villeneuve’a „Wróg”. Nie czytałem powieści Jose Saramago „Podwojenie”, która stanowi kanwę scenariusza. Skupię się więc na tym, co dzieje się na ekranie. A dzieje się… dziwnie. Villeneuve nakręcił wizyjne, ponure dzieło z aspiracjami do miana moralitetu. Ale jest to moralitet postmodernistyczny w formie i treści, gdzie mnożą się fałszywe tropy, metafizyka miesza się z teoriami spiskowymi, a każdy bohater konfliktu jest równie antypatyczny – nawet, jeśli z początku wydawał się porządnym człowiekiem.
Adam Bell nie żyje. To znaczy, biologicznie wszystko z nim w porządku. Je, trawi, oddycha, spółkuje ze swoją dziewczyną (bo słowo „kocha się” jakoś tu nie pasuje, Bell traktuje Mary raczej jak mebel). O posadzie wykładowcy historii na uniwersytecie w Toronto też wielu mogłoby pomarzyć. Ale Bell rozkłada się od środka. Snuje się po swoim ciemnym mieszkaniu albo po prostu siedzi gapiąc się w jeden punkt i jak wielu ludzi dotkniętych depresją czeka na odmianę, która musi przyjść z zewnątrz – bo jego wnętrze jest puste. Na swoje nieszczęście – doczeka się. W podsuniętym przez kolegę z pracy filmie dostrzega swojego sobowtóra. Anthony Claire ma takie same rysy twarzy, brodę, budowę ciała, tembr głosu. Bell postanawia swojego bliźniaka odnaleźć. Po co? Wokół tego pytania osnuta jest cała fabuła „Wroga”.
Każdy ma swoje życie. Lepsze, gorsze, czasem beznadziejne (choć to już zależy od subiektywnej oceny), ale zawsze jedyne i niepowtarzalne. „Wróg” to opowieść o coraz bardziej rozwijających się obsesjach, o chęci wejścia w cudzą skórę. Uważasz, że twoje życie nie ma sensu? A jeśli ten, komu zazdrościsz, odwzajemni zazdrość? Jeśli uzna, że ty też masz coś cennego i zechce ci to odebrać? Adam przekracza granicę, Anthony idzie o krok dalej – to się nie może dobrze skończyć. „Wróg” był materiałem na świetny, trzymający w napięciu film, w dodatku z ważnym przesłaniem. Niestety, Denis Villeneuve w wielu punktach przedobrzył. Największa pretensję mam do strony wizualnej. Obraz cały czas utrzymany jest w palecie sepii i beży, jakby Toronto, gdzie toczy się akcja, było w całości szare, skąpane w brudzie. Długie ujęcia drapaczy chmur sugerują, że bliźniacze podobieństwo Bella i Claire’a to tylko jeszcze jeden z wielu dramatów, a kiedy ten się skończy, nastąpi kolejny - ponure miasto niejedno już widziało. Villeneuve buduje przestrzeń, w której nie ma ani jednej wysepki nadziei, osacza widza. Trudno się dziwić, że obaj bohaterowie wychodzą z konfrontacji równo upaprani. Historia Adama i Anthony’ego, sama w sobie nieprawdopodobna, została podana w surrealistycznym opakowaniu – nie wszystko zostaje wyjaśnione (ba, nawet nie połowa!), widzowi od początku towarzyszy przekonanie, że łamigłówka ma jeszcze jedno (przynamniej) dno. Sugeruje to już pierwsza scena filmu, którą nie wiadomo gdzie umieścić w historii, a która stawia jednego z bohaterów w zupełnie innym świetle, jako bywalca klubów dla perwersów, może członka jakiegoś tajnego stowarzyszenia. Ale, do licha, którego z tych dwóch? I jaki ma to związek z istnieniem jego sobowtóra? Pojawiający się w kilku scenach wielki pająk (czasem wielkości normalnej, czasem człowieka, czasem nawet wieżowca) to symbol stosunkowo jasny – to ciemna strona osobowości, która pożera dwóch mężczyzn. Czy któryś się przed nią chroni? Wszystkie te deus ex machina wydają się zapożyczone z twórczości Davida Lyncha. Takie tajemnicze podmianki, sztafaż „sadło-masło”, wieloznaczne zakończenie – wszystko to widzieliśmy kilkanaście lat temu w „Zaginionej autostradzie”. A jakby komuś było mało, to w jednej scenie pojawia się Isabella Rosselini, niegdysiejsza muza reżysera „Dzikości serca”.
Niestety, w tej dziwności gubi się przekaz – niby czytelny, ale jednak przytłoczony nadmiarem środków formalnych. Zwłaszcza, że Villeneuve nadał większości scen dość niespieszne tempo, starając się kumulować poczucie zagrożenia – i nie rozładowując go w końcówce. Kilkusekundowe (dość oczywiste) ujęcie na koniec to zdecydowanie za mało. W efekcie mamy efektowną wizualnie wydmuszkę. Nawet, jeśli aktorzy dwoją się i troją, żeby ugrać z tego coś więcej. Świetnie wypada Gyllenhaal, autentycznie różny w swoich dwóch bliźniaczych wcieleniach. Adam to ponury, zgarbiony introwertyk. Chodzi ociężałym krokiem, patrzy spode łba. Anthony jest zdecydowanie bardziej optymistyczny, naładowany energią. Inna sprawa, że nie wiadomo czy czerpie tę energię zawsze z czystych źródeł, a nie z rynsztoka. To nie jest slapstickowe spotkanie wójta i księdza w „Ranczo” – tu trzeba zdecydowanie większego zniuansowania postaci. Gyllenhaalowi udało się udźwignąć aktorski pojedynek z samym sobą. Dobrze wspomagają go partnerki obu antagonistów. Mary, dziewczyna Adama, grana przez Melanie Laurent, jest zdecydowana, wie czego chce. Co innego Helen, żona Anthony’ego (Sarah Gadon) to nadwrażliwa, pozbawiona własnego kręgosłupa kobieta-bluszcz. Swoją drogą, we „Wrogu” kobiety stanowią dokładne przeciwieństwo swoich mężczyzn… Niestety, za dużo w scenach przestojów, pauz, grania milczeniem – gdyby reżyser spuścił aktorów ze smyczy, pozwolił im przełamać tę minorową atmosferę żywszą grą, mocniej określić swoje postacie – mogłoby być ciekawiej. Nie bez winy pozostaje scenarzysta Javier Gullon, który ja ognia unika dopowiedzeń, domknięcia wątków.
Dostajemy półprodukt – film z niezłym wyjściowym pomysłem, który można byłoby rozwinąć w thriller albo horror. Niestety „Wróg” jest rozpięty pomiędzy kilkoma drogami, które kusiły reżysera. A w swoim rozpięciu tak naprężony, że aż trzeszczy w szwach.
Paweł Tryba
3/6
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/251910-wrog-czyli-zaginiona-autostrada-2-recenzja?wersja=mobilna
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.