Od ZMIERZCHU do ŚWITU - od hitu do kitu

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. Internet
fot. Internet

„Od zmierzchu do świtu” z 1996 roku wybitnym filmem nie był, ale na pewno można powiedzieć, że w pewnych kręgach uzyskał status kultowego. Film miał swój urok, plejadę znakomitych aktorów i postaci, był groteskowy i intrygująco zarysowany w dwóch odrębnych częściach. Oczywiście, zrobili go dwaj filmowcy lubujący się tak w historiach gangsterskich, jak i tych pochodzących z kin typu grindhouse, do których kilka lat później wrócili w dyptyku pod takim właśnie tytułem. Quentin Tarantino i Robert Rodriquez, bo o nich mowa zrobili film tak głupi, że aż doskonały. Tymczasem ten drugi postanowił zrobić jego wersję telewizyjną...

W międzyczasie były jeszcze dwa wyjątkowo nieudane filmy z serii, jeden sequel i jeden prequel, ale nie będą one przedmiotem rozważań. Pierwszy film i serial to sama historia, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Serial bowiem jest przykładem reboota, w którym dostajemy dokładnie tę samą historię co w oryginalnym filmie, ale rozbudowaną o wszystko to, co było zaledwie w filmie zarysowane i niedopowiedziane oraz o wszystko to, co z filmu zupełnie nie wynikało lub nie miało miejsca. W dodatku Rodriquez przeniósł swój film w nieco bardziej współczesne realia, gdzie pojawiają się telefony komórkowe, a nawet na moment jeden z nowszych sportowych modeli Chevroleta.

Zmiany widać przede wszystkim w doborze aktorów, nie doświadczymy już uroczego George’a Clooneya, który potrafił zaskarbić sobie serce widza. Nie doświadczymy małomównego, zamkniętego w sobie Quentina Tarantino, któremu wiecznie coś chodziło po głowie. Nie doświadczymy Harvey’a Keitela, który był po prostu zagubiony i stracił wiarę. Nie doświadczymy nawet Cheecha Marina i Danny’ego Trejo, nie wspominając o pięknej Salmie Hayek. W filmie akcja miała dwie odrębne części: pierwsza stricte gangsterska i druga, która zamieniała się w pastisz horroru i grindhouse’ową sieczkę. Był efekt zaskoczenia, że bohaterowie trafili z deszczu pod rynnę. Tymczasem w serialu od początku pojawiają się tropy z kim mamy do czynienia, wiemy dokąd nas historia prowadzi i wiemy jak się skończy. Wszystko to, co działo się pomiędzy, co było niedopowiedziane czy nawet nie maiło miejsca tu zostało dorobione i rozciągnięte. Pojawiają się nowe postacie, a niektóre zyskują nawet zupełnie inną biografię, jak choćby szef kartelu Carlos.

Sam pomysł, by rozbudować wątki, wyjaśnić złożoność postaci, rozwinąć wątek tajemniczego baru na obrzeżach Meksyku wcale nie wydaje się być pozbawiony sensu. Jest całkiem niezły, jednakże nie zachwyca. Dzieje się tak dlatego, że aktorzy serialowi nie grają tych samych postaci jakie pojawiały się w filmie.

Nowe wątki, dopisane lub rozwinięte w stosunku do pierwowzoru często są pozbawione logiki, straciły na kampowości i gdzieś zatraciło się to puszczanie oczka do widza. Wszystko jest tuta przebudowane tak, by pokazać to samo, ale bardzo serio. Rozbudowany scenariusz wydaje się wręcz nawet bardziej dziurawy niż ten, który charakteryzował film. Nie dlatego, że znów pojawiają się jakieś niedopowiedzenia, ale dlatego, że nowe wątki i stare wątki w wielu miejscach po prostu się nie łączą ze sobą.

Film był i pozostanie na długo hitem. I nie jest to tylko kwestia sentymentu. Serial na jego podstawie to kit. Rzecz niepotrzebna i ze zmarnowanym potencjałem. Rozwinięcie wątków mogło wypaść tutaj naprawdę ciekawie, tymczasem traktowanie widza jak debila i wykładanie wszystkiego na tacy, obrabianie go z przyjemności zaskoczenia i wreszcie swoistej niewiedzy o bohaterach i ich sytuacji stwarza poczucie nie tyle znudzenia, ile po prostu zażenowania. Rodriquez sięgając po jeden ze swoich pierwszych filmów i przenosząc go na mały ekran z całą pewnością zarobi, ba! nawet zapowiada sezon drugi tegoż, popełnił podstawowy błąd marketingowy. Wszedł do tej samej rzeki...

Krzysztof Śmiglak

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych