Starocie Saulskiego - ROBIN HOOD

fot. Materiały promocyjne
fot. Materiały promocyjne

Dziś muszą mi Państwo wybaczyć, albowiem chcę opisać nie literacki a filmowy staroć. Trochę wchodzę w kompetencję redaktora Majewskiego, który w swoim cyklu "Z szafy Majewskiego" analizuje kino, jednak film o którym chcę tu mówić nie jest znów tak stary.

"Robin Hood" z 2010 roku w reżyserii Ridleya Scotta był filmem, na który wiele osób czekało bardzo długo. I to z rozmaitych powodów. Hollywoodzcy producenci czekali nań, ponieważ gorąco liczyli na kasową powtórkę z "Gladiatora" ("Królestwo Niebieskie" z Orlando Bloomem, choć znakomite, nie zaliczyło dobrego wyniku w box officie). Widzowie tacy jak ja, pozostający pod wrażeniem wizji i maestrii z jaką Scott w "Królestwie..." zarysował średniowiecze czekaliśmy na więcej - w bliższych nam, europejskich realiach. Wreszcie widzowie pragnęli nowej historii o Robin Hoodzie.

A apetyty były wielkie! Początkowo film miał nosić tytuł "Nottingham" i opowiadać miał o słynnym szeryfie, odwracając role i ukazując właśnie jego jako szlachetnego bohatera, zaś Robina - jako bezwzględnego, okrutnego bandytę.

Film w ogóle powstawał w producenckich bólach. Pomysł na "Nottingham" ewoluował. Historia miała się skomplikować do stopnia w którym Robin i szeryf mieli być tą samą osobą, splecioną w jakiejś dziwacznej intrydze kłamstwem. A potem w ogóle o filmie robiło się cicho, ciszej, wreszcie w 2010 roku ukazał się teaser. Co zapowiadał?

Przyznam - robił i robi duże wrażenie. Podziwiamy wspaniałe zdjęcia typowe dla Scotta, przecudowną plastykę ujęć, montaż. Naprawdę teaser zapowiadał film na który chciało się czekać. Kolejne trailery także wzmagały apetyty.

Co zapowiadają trailery? Mroczny, ciężki dramat o władzy, oszustwie i polityce w średniowieczu. Krwawe walki, polityczne intrygi i historyczne fakty zmieszane z fikcją miały tworzyć prawdziwy obraz legendy o Robin Hoodzie.

Otrzymaliśmy coś zupełnie innego.

Film zaczyna się faktycznie tak, jakby realizował wizję z zapowiedzi: oto Ryszard Lwie Serce, powróciwszy z III wyprawy krzyżowej będąc absolutnym bankrutem musi finansowo salwować się oblegając i rabując francuskie zamki. Towarzyszy mu w tym wierna armia dawnych krzyżowców - doświadczonych weteranów wielu krwawych walk z Saracenami. Już tutaj czujemy przyciężki klimat z zapowiedzi: Ryszard jest królem próżnym - chętnie słucha o swojej militarnej wielkości i lekkomyślnie pcha się do walk, imponując z jednej strony odwagą i brawurą, z drugiej - głupotą. Ten gruby władca jednak jest też delikatny i z niechęcią znosi zniewagi takie jak powiedzenie mu kilku słów prawdy przez prostego żołnierza. Podczas kolejnego uderzenia na obleganą twierdzę zostaje śmiertelnie postrzelony z kuszy przez kuchcika (to akurat fakt historyczny), toteż korzystając z okazji wielu ludzi króla dezerteruje. Wśród nich - Robin i grupa towarzyszy na czele z Małym Johnem.

Tutaj fabuła zaczyna się gmatwać i komplikować poza możliwości klarownego opisu: Robin i jego banda przebrani za rycerzy przebijają się do Anglii by tam udawać rycerza i jego świtę, będącego mężem Lady Marion, podczas gdy Jan bez Ziemi zdziera podatki ze swych poddanych. Jest tam jeszcze motyw francuskiej inwazji, zdrajcy blisko króla, Wielkiej Karty Swobód, ojca Robina - sami Państwo widzą, że fabuła jest skomplikowana o wiele mocniej niż to potrzebne. W efekcie do końca nie wiemy o co tak naprawdę chodzi i o co bohaterowie realnie walczą.

Widać w tym filmie gwałtowne i głębokie zmiany w scenariuszu, jakie zachodziły już podczas kręcenia zdjęć. Film nie jest w stanie się zdecydować o czym jest, aktorzy też nie za bardzo wiedzą co w danej chwili odgrywają. Jan bez Ziemi jest albo diaboliczny i sprytny, albo bezradny i zagubiony w nowej roli króla. Podobnie Lady Marion. O ile wątek kobiety czekającej latami na powrót męża z wojny (współczesne żony czekające na żołnierzy zaledwie rok lub pół powinny naprawdę przestać narzekać) i nie mającej od niego nawet cienia wieści jest zarysowany dobrze. Później jednak nie wiemy czy Marion ma być twardą niewiastą czy delikatną kobietą, wreszcie otrzymujemy wzajemnie się wykluczający kolaż jednego i drugiego.

I nie tylko fabuła jest tu pomieszana. Film też nie za bardzo wie w jakim klimacie chce być utrzymany. Giną bardzo szybko motywy ciężkie, zapowiadane w teaserach i trailerach, historia zaczyna być to śmieszną bajędą o Robinie i jego towarzyszach, to znowu dramatem o władzy. I tak to się przeplata - sceny poważne ze śmiesznymi, brak jakiegokolwiek jednolitego tonu. Wreszcie nie wiemy co oglądamy - poważny film, czy parodię, a może parodię parodii.

"Robin Hood" jest oczywiście genialnie nakręcony pod względem wizualnym. Widać tu doświadczenie Scotta, pomysł na każde ujęcie. Część scen jest tak plastyczna, że mogłaby tworzyć obrazy, więc jako zestaw ładnych, filmowych malunków film jest znakomity. Ale niestety - reszta psuje ten obraz. I choć Scott ze znawstwem i realizmem odtwarza warunki życia, stroje i uzbrojenie oraz metody walki z XIII wieku (choć historyczni puryści i tak znajdą powody by się przyczepić) to wszystko to ginie jakoś w fabularno-narracyjnym chaosie.

Przyznam, że największy zarzut jaki ja osobiście mam do filmu to krew. Krew, a właściwie - jej brak.

Wyjaśnię: W "Gladiatorze" Scott pokazał, że potrafi nakręcić pełne napięcia i brutalności, naturalne sceny walk. Mocno szedł tutaj drogą Mela Gibsona, który w "Bravehearcie" (i później w "Apocalypto") pokazywał walkę na broń białą tak jak ona historycznie wyglądała: brutalna, chaotyczna i krwawa. Potwierdził tę umiejętność Scott w "Królestwie Niebieskim" więc liczyłem na to, że "Robin Hood" będzie także i pod tym względem ucztą dla oka (potwierdzały to zapowiedzi). Tymczasem film zawiódł mnie na całej linii! Rzucona chyba w ostatniej chwili łata PG-13 sprawiła, że walki w filmie są dynamiczne, tak, ale pod każdym innym względem banalne i nudne. Niemal telewizyjne, jeśli chodzi o jakość. Co gorsza, podczas wielu z nich widać wprowadzone na szybko cięcia mające bardziej krwiste ujęcia zniwelować tyle ile tylko się da. Tym samym pojedynki i bitwy są kuriozalnie bezkrwawe, mimo, iż widzimy jak w ruch idą łuki, kusze, miecze, lance i topory.

Dlaczego przywiązuję tu do tego taką wagę? Już wyjaśniam. Otóż - istnieje taka teoria, która mówi, iż widz wybierający film historyczny, opowiadający o jakimś odległym konflikcie chce zobaczyć "w akcji" broń z epoki. Te wszystkie miecze, topory i buzdygany pokazywane nam są jakby w zapowiedzi, że wreszcie "pójdą w ruch" a my będziemy mogli , dziwne ale trafne określenie - podziwiać ich działanie. Doskonale rozumie to reżyser Neil Marshall, który w swoich filmach najpierw pokazuje nam broń by potem zademonstrować jej działanie. Film, który wabi, kusi nas bronią ("Elżbieta"!) ale potem jej działania nie pokazuje - zawodzi.

I "Robin Hood" Scotta zawodzi na tym polu wyjątkowo perfidnie. Bo od pierwszych ujęć możemy podziwiać pięknie odtworzoną broń historyczną, tylko po to by za chwilę widzieć jej działanie w mocno ocenzurowanej, okrojonej wersji, jakby jakaś niewidzialna przyzwoitka co chwilę zasłaniała nam oczy podczas co brutalniejszych scen. Wersja reżyserska (na co liczyłem) nie niweluje tego efektu, mało - potęguje go wydłużając film o ponad 20 minut kusząc tym jakoby już zaraz, miała pojawić się wreszcie prawdziwa, krwawa, nieocenzurowana wersja.

Czy więc "Robin Hood" to zły film? Tak. Choć nie z takich powodów za jakie zwykle krytykujemy złe filmy. To nie jest kino kiepskie. To jest kino nijakie. Chaos, totalny, filmowy chaos i brak zdecydowania, rozwleczony na dwie godziny barwnego nie-waidomo-czego. I co gorsza - zaczyna ten chaos być manierą u Scotta: tak było z "Robin Hoodem", tak było z "Prometeuszem", tak było z tragicznie rozwalonym "Adwokatem". Czyżby genialny reżyser (wciąż mój ukochany) się kończył? Na stare lata zawodzi go zmysł?

Och - bardzo bym tego nie chciał. Zwłaszcza, że wielkie projekty jeszcze są przed nim. Oby zła passa skończyła się z "Adwokatem" i Scott wróci do formy z czasów "Gladiatora" i "Królestwa Niebieskiego".

Arkady Saulski

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych