ULTRAVIOLENCE, czyli więcej tego samego = lepiej. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. Materiały promocyjne
fot. Materiały promocyjne

Po wielkim, zarówno komercyjnym jak i artystycznym, sukcesie poprzedniej płyty, zatytułowanej „Born to Die”, fani artystki czekali około dwa lata na jej powrót na szczyt list przebojów. Nastąpił on dokładnie 13 czerwca. Już pierwszego dnia, nowy album znalazł się na pierwszym miejscu listy Billboard 200 (lepiej niż „Born to Die”), zaś napływające zewsząd recenzje okazały się pozytywne.

Płyta utrzymana jest – podobnie jak poprzednie – w lekko sennej, nostalgicznej i mrocznej stylistyce. Jest to dobry i ciekawy przykład „brudnego popu”. Dominują partie akustyczne, a sam wokal Lany brzmi dość „niewspółcześnie” w porównaniu z trendami dominującymi na rynku. Z jednej strony styl wokalistki znają wszyscy (to, czy go cenią, czy nie, to osobna kwestia), więc teoretycznie nie może ona niczym już zaskoczyć, z drugiej zaś przyjemnie jest się niejako „cofnąć” w przeszłość i odkrywać ją na nowo, a to właśnie zapewnia „Ultraviolence”. Swój wpływ mają też na to na pewno współproducenci płyty, czyli Dan Auerbach oraz Paul Epworth, którzy specjalizują się odpowiednio w bluesowych i indie rockowych brzmieniach.

Album promowały cztery single: „West Coast”, „Shades of Cool”, „Ultraviolence” i „Brooklyn Baby”. Żaden z nich nie okazał się takim szlagierem, jak chociażby „Video Games” lub „Summertime Sadness” z poprzedniej płyty, jednak wyjątkowo nie ma to aż tak dużego znaczenia. Powód jest bardzo prosty - „Ultraviolence” to jedna z tych płyt, w których poszczególne kompozycje mogą się mniej podobać pojedynczo, właśnie w formie singli, ale jako album dają bardzo przyjemny w odbiorze efekt. Nastrojowość płyty sprawia, że jest ona idealna do odsłuchania zarówno w ciepły, letni wieczór po ciężkim dniu w pracy, by się odprężyć, jak i podczas jesiennej szarugi, by towarzyszyć w nostalgicznych rozmyślaniach.

Podsumowując, dla antyfanów Del Rey płyta może się okazać nijaka i powtarzalna, lecz dla słuchaczy „neutralnych” oraz dla wielbicieli Amerykanki, jest to pozycja może nie obowiązkowa, ale bardzo mile widziana. Koniecznie do przesłuchania w całości, spokojnie i bez pośpiechu. Właśnie wtedy najlepiej wyczuwa się jej klimat. Trudno wyróżnić na plus poszczególne utwory, gdyż wszystkie są na swój sposób dobre, lecz gdybym miał wybrać jakiś konkretny, to byłyby to „West Coast” oraz „Money Power Glory”.

Tomasz Dranicki

tytuł
tytuł

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych