Śmierć spóźnionej gwiazdy JAZZU. JIMMY SCOTT nie żyje

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. YouTube
Fot. YouTube

Są artyści, którzy prawdziwą popularność osiągają dopiero w wieku senioralnym (choć tę właściwość można przypisać również politykom - vide przypadek Janusza Korwin-Mikkego). Z pewnością jednym z nich był słynny wokalista jazzowy, Jimmy Scott.

Urodzony w 1925 roku po raz pierwszy objawił swój talent światu w latach 40., za sprawą przeboju "Everybody's Somebody's Fool". Już wtedy nawiązał współpracę z największymi gwiazdami gatunku.

Później jego gwiazda znacznie przygasła, a sam Scott musiał parać się różnymi zajęciami, niekoniecznie związanymi z tym, co kochał najbardziej. Jednak dla takiego artysty czas chałturzenia nie mógł trwać wiecznie. Nawet, gdy przedłużał się o kolejne dekady...

Scott nieoczekiwanie powrócił na scenę w 1991 roku, gdy miał... 65 lat! Dopiero wtedy poznał prawdziwy smak popularności. Chętnie współpracował z innymi artystami, w tym m.in. z Lou Reedem. Aż do 2004 roku regularnie każdego roku lub co dwa lata nagrywał nowy album (łącznie zgromadził ich na swoim koncie osiemnaście).

Wokalista zasłynął jednak nie tylko z muzyki, ale również swoich romansów z kinematografią. Do historii przeszedł jego występ w finałowej scenie kultowego serialu "Miasteczko Twin Peaks" w reżyserii Davida Lyncha.

Niestety artysta całe życia musiał zmagać się nie tylko z bezlitosnymi realiami rynku muzycznego, ale również chorobą. Scott cierpiał bowiem na rzadką genetyczną chorobę Kallmanna, przez co nigdy nie przeszedł mutacji, a także nie miał w pełni rozwiniętych cech związanych z płcią.

Z drugiej strony, właśnie w tym tkwił jego urok. Może gdyby nie ciężkie doświadczenie zadane mu przez los, nie byłby sobą - tym Jimmy'm Scottem, którym zachwycały się pokolenia...

gah

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych