Konserwatyzm od dawna jest niszą dla niepokornych i wtajemniczonych, ale straszy się nim przy każdej możliwej okazji. Fascynacja nim dzisiaj, w czasach miłościwie panującego nam liberalizmu jest wyrazem pewnej przekory. Angielski filozof i wykładowca Roger Scruton przyznaje się we wstępie, że i on ku myśli konserwatywnej skłonił się, gdy zbuntował się wobec powszechnego etosu buntu. Wierzącym ślepo w postęp przypomina, że zmiany mogą nie tylko organizm uleczyć, ale i zabić, a zwolennikom samorealizacji, że muszą istnieć instytucje broniące ładu społecznego, by w jego obrębie móc się spokojnie samorealizować. Przekornie sugeruje, że podstawowym wymogiem myśli konserwatywnej jest, że nie jest oryginalna i nie próbuje nią być… W dobie filozofów wymyślających od nowa koło dobrze jest posłuchać kogoś, kto przypomina, że stoimy na barkach olbrzymów.
W przeciwieństwie do liberałów, Scruton nie gloryfikuje wolności. Według niego wolność bez autorytetu, bez prawa, konstytucji i instytucji stojących na ich straży nie ma sensu. Ludzie potrzebują dobrego systemu rządzenia, a nie wolności do np. podsycania nienawiści, a sama wolność musi być podporządkowana jakiemuś ładowi społecznemu. Podobnie nie ma sensu sprawiedliwość społeczna, według której należy karać za powodzenie, bogactwo czy homofobię. Lepsza jest naturalna sprawiedliwość i common law zamiast abstrakcyjnych przepisów prawnych w rodzaju prawa rzymskiego, kodeksu napoleońskiego czy dyrektyw unijnych. Idąc głębiej w filozofię, Scruton podważa cały system kantowski z jego „prawem moralnym we mnie”, który zaowocował liberalizmem z jego perspektywą pierwszoosobową, ponad którą jego wyznawca wznieść się niestety nie umie. Spojrzenia Scrutona na pewne zjawiska oszałamiają, pomimo swojej rzekomej „nieoryginalności”– przykładowo definiuje on tradycję jako „produkt uboczny wynalazczości”, czyli tę innowację, która odniosła sukces. Tłumienie popędów (tak źle widziane od czasów Freuda) uważa za inną nazwę szlachetnej dyscypliny moralnej. Albo głosi tezę o wyższości hałaśliwej,„piwnej” kultury pubu nad kulturą narkotyków, prowadzącą prościutko do solipsyzmu. Zakorzenienie we wspólnocie i w historii jest najlepszym lekarstwem na atomizację i najlepszym sposobem przekraczania granic własnego „ja”. Dobrze w naszym kraju wiedzieć, czym jest według niego nacjonalizm – to efekt rozpadu imperium, skierowany wobec innych narodów mających konkurencyjne prawo do samostanowienia. Wypisz wymaluj III RP.
Nie dziwi też, że na temat wolnego rynku będącego panaceum na całe zło Scruton jest dość sceptyczny. Podobnie prywatność czy zysk nie są wartościami absolutnymi np. w czasie wojny czy klęski głodu. Nie ubóstwia też Scruton demokracji. Demokracje powstały, by zrównoważyć różne stare i nowe interesy bez uszczerbku dla ciągłości społeczeństwa. Przypomina, że legitymacja instytucji typu rodzina, szkoła czy wojsko nie jest demokratyczna (i dzięki Bogu), społeczeństwo musi uznać ich pewien transcendentny sens i nie poddawać wątpliwościom, jak to czynią liberałowie (ale własne prawo do kwestionowania mają za święte). Wreszcie demokracja faworyzuje żyjących tu i teraz wobec przeszłych i przyszłych pokoleń. Po lekturze zdajemy sobie sprawę, że po demontażu takich paskudnych, bo „systemowych”, „autorytarnych” i „hierarchicznych” instytucji jak rodzina, szkoła, sądy czy Kościół przestrzeń wolności będzie się kurczyć, nie poszerzać, a o sprawiedliwości będzie można zapomnieć. Dlatego wszystkim Palikotom tego świata mówimy głośne „nie”.
Scrutona wypada określić jako zwolennika silnego państwa, ale bardzo niechętnego wszelkim przejawom socjalu, oddaniu dobroczynności w ręce państwa czy zasiłkom (to „transfer władzy bez transferu autorytetu”). Nie demonizuje on też władzy dziedzicznej – nie tylko reprezentowanej w osobie króla, ale przez parów z angielskiej Izby Lordów. Nie uważa za jakoś strasznie demoralizujący fakt, że jest ona na stałe powiązana z bogactwem i statusem społecznym. Jej dziedziczenie jest lepsze od władzy demokratycznej, premiującej pewien bardzo niefajny typ karierowiczostwa – w końcu dlatego raczej nie lubimy polityków i nimi gardzimy.
Nie ze wszystkim wypada się zgodzić, za bardzo Scruton zamyka się w brytyjskiej wieży z kości słoniowej. Nie zgadzam się z tak jednoznacznym potępieniem popkultury, równie mu obcej jak absurdy skandalizującej awangardy, więc np. w przypadku sztuki filmowej wszystko poniżej Bergmana jest śmieciem (aż dziwne, że napomknął o „Mechanicznej pomarańczy” Burgessa). Dziś dziwnie brzmi gloryfikacja arystokracji jako najlepszego nośnika treści kulturowych i tradycji (w przeciwieństwie do liberałów, podążających ślepo za nowinkami). Od klasy średniej, ciążącej ku liberalizmowi, bardziej ceni arystokrację i ubogich (bo ci ciążą ku konserwatyzmowi). Dlatego dla równowagi polecam „Listy do młodego konserwatysty” Dinesha di Souzy wydane parę lat temu w tej samej serii – Hindusa zafascynowanego Ameryką, globalizacją i wolnym rynkiem. Racje warto ważyć, ale bez obaw – obaj są równie bezcenni jako młoty na lewicę.
Roger Scruton, Co znaczy konserwatyzm (The Meaning of Conservatism). Tłum. Tomasz Bieroń. Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Sławomir Grabowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/251265-zbuntowani-tradycjonalisci-czyli-czym-jest-konserwatyzm-scrutona-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.