X-MEN: PRZESZŁOŚĆ, KTÓRA NADEJDZIE. Ile akcji, a ile propagandy?

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Nie wyrobiłem się z pójściem do kina w dniu premiery, ale tę akurat zaległość trzeba było nadrobić – wielka jest siła sentymentu! Bo przecież przygody X-Men śledzę mniej lub bardziej regularnie od momentu ich pojawienia się w Polsce (a pierwsze polskojęzyczne wydanie komiksu Marvela wyszło 22 lata temu – właśnie poczułem się staro…). W dodatku „Przeszłość, która nadejdzie”, miała zebrać w jeden logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy dawną X-trylogię i jej prequel „X-Men: Pierwsza klasa”. Zapełnić fabularne luki miedzy nimi i jeszcze zajrzeć w przyszłość, gdzie uczniowie Profesora X są ostatnim szańcem obrony ludzkości. W dodatku film miał nawiązywać do jednej ze słynniejszych historii o mutantach Marvela: „Days of Future past”. Dużo zadań do spełnienia miał reżyser Bryan Singer, naprawdę dużo. Łatwo się wyłożyć…

Scenariusz opiera się na podróżach w czasie, co już na wstępie każe widzowi zawiesić zmysł krytyczny na kołku. Nie spodziewajmy się głębszych przemyśleń, zamiast nich dostajemy dwie godziny hollywoodzkiej rozwałki z prostym jak cep morałem: „Przyszłość nie jest przesądzona”. Coś jak hasło „No fate”, które Sarah Connor wyryła na stole w „Terminatorze II” (wspominam go nieprzypadkowo – dystopijna przyszłość Ziemi w nowych X-Men od strony wizualnej sporo zawdzięcza filmowi Jamesa Camerona). Wszystko wskazuje na to, że nadciągają ponure czasy, może nawet nadchodzi zima, ale mutanci dobrej woli mogą sobie z tym poradzić. Wystarczy anulować ostatnie 50 lat. Cofnąć najbardziej odpornego osobnika w grupie (jak zwykle Wolverine, kreowany przez Hugh Jackmana) do węzłowego punktu historii, żeby w odpowiednim momencie krzyknął wielkim głosem: „Oj, nie tak panowie, nie tak!”. Proste? Przynajmniej w założeniu. Bo sprawa komplikuje się na obu czasowych płaszczyznach, antagonizmy między wrogami (albo byłymi przyjaciółmi) są silniejsze niż logika i historyczna konieczność. A może po prostu jest to dowód na to, że mutant też człowiek i zachowuje się irracjonalnie? Generalnie jak na film z założenia nieprawdopodobny „Przeszłość, która nadejdzie” ma naprawdę niezły scenariusz zbudowany na dynamicznych relacjach między postaciami. A przy okazji wprowadza kilku nowych mutantów, którzy wcześniej nie pojawili się na srebrnym ekranie. O ile świeżaki z przyszłości (obok starej gwardii, znanej z trylogii, pojawiają się tacy bohaterowie jak Blink, Sunspot, Warpath czy Bishop) są tylko po to, by się tłuc, o tyle przynajmniej jeden mutant żyjący  w różowych latach 70-tych nie został potraktowany przez scenarzystę jak tło. Te kilkanaście minut występu szybkobiegacza Quicksilvera to ożywczy komediowy przerywnik. Zasługa leży zarówno po stronie scenopisu jak i grającego go Evana Petersa, który wykorzystuje genialne w swojej prostocie założenie, ze koleś, który porusza się z prędkością kilku machów, musi mieć ADHD do sześcianu!

A jak reszta aktorskiej ekipy? Jeśli już mają coś grać, a nie tylko naparzać się w scenach bitewnych – jest więcej niż przyzwoicie. Bo i obsada niezła. Hugh Jackman określił postać Rosomaka już kilkanaście lat temu, tu po prostu trzyma formę. Patrick Stewart i sir Ian McKellen to aktorzy szekspirowscy, ze świetnym warsztatem, więc grając starych wrogów stojących w obliczu śmierci są autentyczni. Znacznie ciekawiej wypadają ich młodsze alter ego. Konflikt na linii Profesor X-Magneto (odpowiednio: James McAvoy i Michael Fassbender) jest w „Przeszłości, która nadejdzie” znaczne wyraźniej zarysowany niż w „Pierwszej klasie”. Fassbender nadal gra zimnego, makiawelicznego drania,  ale McAvoy ma możliwość zaprezentowania szerszej gamy emocji. No i młodziutka, a już mająca Oscara na półce Jennifer Lawrence w roli Mystique, nieszczęśliwej dziewczyny, która jest o krok od zatracenia człowieczeństwa i pójścia drogą terroryzmu – zdecydowanie bardziej przekonująca niż poprzednio. Zawsze też miło zobaczyć na dużym ekranie Petera Dinklage’a. Najsympatyczniejszy z rodziny Lannisterów w „Grze o tron” tu kreuje postać naukowca, który uważa się za dobroczyńcę ludzkości mimo metod badawczych godnych doktora Mengele. Jeśli czyjegoś talentu nie wyzyskano, to na pewno tym kimś jest Omar Sy. Francuz to aktor co się zowie, a nie tylko kupa mięśni – udowodnił to w pamiętnych „Nietykalnych”. Tu niestety sprowadzony jest do roli żywej artylerii, która wypowiada parę słów i efektownie kończy żywot. Trochę to za mało!

Oczywiście ekranizacja komiksu superbohaterskiego stoi efektami specjalnymi. Nie mam zastrzeżeń co do jakości grafiki komputerowej, ale parę zgrzytów jednak się znajdzie. Scena zamachu Magneto na Biały Dom jest, trzeba przyznać, efektowna. Szkoda tylko, że oglądając ją miałem deja vu z ostatniego „Batmana” i „Dnia Niepodległości”. Jeśli obejrzycie, zrozumiecie o co mi chodzi. W ogóle sporo tu takich trącących plagiatem albo autoplagiatem sytuacji. Magneto uzbrojony w dwie metalowe kulki – czy tego już nie było w „X-Men 2”? Mystique podrywająca facetów w barze i kradnąca dane z supertajnych komputerów dzięki kamuflażowi – to też już było… Ale wróćmy do efektów. Manifestacje mocy nowych mutantów wypadają różnie, zależy ile dano im „czasu antenowego”. Sunspot, ot, płonie sobie, Iceman po raz pierwszy w filmie tworzy swoje firmowe „lodowe zjeżdżalnie”. Komputerowcy na pewno napracowali się przy portalach teleportacyjnych Blink – w sekwencjach walki aż od nich gęsto. Ale już wspomniany Bishop… Gdybym nie czytał komiksu, nie potrafiłbym jasno powiedzieć na czym polega jego dar. Złośliwie tylko dodam, że chwile, w których go manifestuje, bardzo przypominają sceny „pożywiania się” energią przez Christophera Lamberta w „Nieśmiertelnym”.

Jeśli coś mnie niepokoiło przed obejrzeniem „Przeszłości, która nadejdzie”, to połączenie dwóch kompletnie różnych atmosfer: ponurej, gęstej od zagrożenia, jaką mieliśmy w trylogii i zdecydowanie lżejszej, zatrącającej o komedię retro w „Pierwszej klasie”. Na szczęście akcja poprowadzona jest na tyle wartko, że po kilkunastu minutach filmu widz (przynajmniej niżej podpisany) przechodzi nad tą różnicą do porządku dziennego. Zwłaszcza, że później na obu planach czasowych filmu robi się coraz bardziej złowieszczo. Podsumowując: jest tak, jak się spodziewałem – dobre widowisko. Tylko i aż tyle. Pod tym względem na filmy o mutantach zawsze można było liczyć.

Sęk w tym, że kiedy śledzi się temat przez dwie dekady, to w miarę doroślenia podchodzi się doń coraz bardziej krytycznie. I bynajmniej nie chodzi mi o drobne fabularne nieścisłości, których nie uniknęli autorzy siódmego już X-filmu. Problem jest poważniejszy. Chodzi o to, czym X-Men byli dawniej, a czym są obecnie i jaką ich wizję przenosi na ekran Bryan Singer. Kiedy na początku lat 60tych wydawnictwo Atlas zostało przemianowane na Marvel, postanowiło opanować rynek komiksu superbohaterskiego. Wskrzesiło i psychologicznie pogłębiło kilka postaci, które w czasach II wojny światowej służyły zwykłej propagandzie (Namor, a zwłaszcza Kapitan Ameryka) i stworzyło dzięki pomysłom dwóch głównych scenarzystów: Stana Lee i Jacka Kirby’ego, cały zastęp nowych. Byli wśród nich naukowcy (Mr Fantastic z Fantastycznej Czwórki, Iron Man, Ant-Man – jeden w drugiego geniusze), byli przeciętniacy, którzy moce otrzymali przypadkiem i próbowali zrobić z nimi coś dobrego (Spider-Man, Daredevil), były postacie jawnie demoniczne (Ghost Rider, Hellstrom, Dr Strange – to temat na osobny kryminał). Zagospodarowano en masse wierzenia przedchrześcijańskie (stąd Thor i Herkules w szeregach uwielbianych przez redaktora Adamskiego Mścicieli). A że komiks płacił też trybut swoim czasom, Lee z Kirbym powołali do życia właśnie X-Men - grupę superludzi, którzy ze swoimi niezwykłymi umiejętnościami po prostu się urodzili. Nie mieli wyboru, to kwestia genów. W latach 60tych mutanci byli oczywistą alegorią ruchu na rzecz równouprawnienia czarnych (z tym, że podopieczni łysego jak kolano Profesora X próbowali emancypować się w sposób pokojowy, a Bractwo Złych Mutantów pod wodzą Magneto to takie Czarne Pantery).

tytuł
tytuł

Ale wraz ze zmianą czasów zaczęto inaczej rozkładać akcenty. Scenarzysta Len Wein w połowie lat 70tych wywalił ciupasem praktycznie cały stary skład grupy i wprowadził nowy, międzynarodowy i politycznie poprawny. W skład zreformowanych X-men oprócz kilku Anglosasów wchodziła też czarnoskóra Storm, Rosjanin Colossus, Niemiec Nightcrawler (co znamienne – o lekko diabelskiej aparycji, jeszcze się wtedy Niemcom nie wybaczało tyle, co dziś, o nie!) Japończyk Sunfire i Apacz Thunderbird (ci dwaj ostatni tylko przez moment). Parę lat później Magneto, głównemu szwarccharakterowi serii, dopisano żydowskie korzenie i traumę holokaustu. W międzyczasie do zespołu dołączyła przenikająca ściany Shadowcat – również Żydówka. Można było te reformy złożyć na karb odprężenia doby Cartera i na coraz większą aktywność żydowskiego lobby w USA. Czytelnik mógł wziąć tę pełzającą politykę w nawias i cieszyć się dobrze pisanymi historiami z pogranicza fantastyki i opowieści awanturniczej. Tyle, że musiał być to coraz większy nawias, aż wreszcie został on symbolicznie rozsadzony w 1982. roku wydaniem specjalnym „God Loves, Man Kills”. Tam już nie było miejsca na mruganie okiem i półsłówka. Chris Claremont, który scenariusze przygód mutantów pisał przez całe lata 80te, dał tam wręcz łopatologiczną wykładnię interpretacji swoich poglądów. Genetyczni odmieńcy zaczęli być prześladowani z pobudek religijnych. To tam po raz pierwszy pojawił się przewijający się przez całą serię X-filmów William Stryker. Tyle, że w komiksie nie nosi munduru pułkownika USArmy, tylko koloratkę pastora i przewodzi organizacji fanatyków ubranych w habity z wielgachnymi krzyżami. Także głoszący pokojową koegzystencję ludzi i mutantów Profesor Xavier przeżywa tam wizję swojego ukrzyżowania… W pobocznej serii „New Mutants” zamieniająca się w wilka Irlandka Wolfsbane cierpi prześladowania ze strony wielebnego Craiga, który jakiś czas później okazuje się być… jej biologicznym ojcem.

X-Men jasno opowiedzieli się po stronie lewactwa. Co bynajmniej nie przeszkadzało Claremontowi w wywracaniu na lewą stronę wartości konserwatywnych. Taki Nightcrawler ostentacyjnie przyznawał się do wiary, a jednocześnie spotykał się z czarownicą. W latach 90tych zrobiono z tą postacią rzeczy jeszcze straszniejsze. Skoro był praktykującym katolikiem to wedle przerysowanej, nomen omen, komiksowej logiki, w pewnym momencie zapragnął zostać księdzem. I został, przyjął święcenia, ale potem okazało się że wcale nie przyjął, tylko sztucznie wszczepił mu te wspomnienia potężny telepata. Nie tak dawno zginął i trafił do nieba. Ale zdążył już z niego powrócić na ziemię, by wspomóc dawnych towarzyszy broni. Żeby to zrobić, musiał tylko… sprzedać duszę diabłu! Chwytacie? Ja też nie do końca, ale widać, że kolejni scenarzyści X-Men traktowali katolicyzm jako zwykły chwyt fabularny, a nie nośnik wartości. Bo z innymi religiami starali się być za pan brat. Wolverine, centralna postać X-sagi, jest buddystą i nieraz podkreśla, że tłumi w ten sposób swoje zwierzęce instynkty. W nowym milenium, już po atakach 11.09.2011 do szkoły Profesora X zostaje przyjęta gorliwa muzułmanka, odziana w burkę Dust. Oczywiście, że była to próba ugłaskania Arabów za politykę Busha Juniora, ale jednak dość stonowana – z wyznania Dust nie robiono jakiegoś wielkiego halo. Ale już w serii „Generation Hope” opowiadającej o kolejnej już generacji mutantów, tradycyjnie katolickie poglądy mutantki Oyi wyraźnie konfliktują ją z resztą kolegów. I to po stronie tych kolegów jest sympatia scenarzystów.

Skoro źródłem opresji mutantów uczyniono chrześcijaństwo, to automatycznie należało uwypuklić w ich przygodach elementy, które z nim się kłócą. I tak właśnie doszło do zawłaszczenia X-men przez lobby homoseksualne. Zaczęło się jeszcze w latach 80tych, kiedy dwie członkinie Bractwa Złych Mutantów okazały się być lesbijkami. Ale to był dopiero pierwszy akcent, kwestią czasu było wprowadzenie „kochających inaczej” także do grona bohaterów. Najpierw w pobocznej serii „X-Force” pojawili się Shatterstar i Rictor, którzy mieli się ku sobie. To jeszcze od biedy dało się umotywować fabularnie (choć przypomnijmy – to nie jest komiks dla dorosłych!). Niestety potem zaczęła się ideologiczna tresura – do X-Men dokooptowano Northstara, postać wręcz utkaną z propagandy. Ten kanadyjski szybkobiegacz przystąpił do grupy dopiero w latach 90tych, ale od razu nadano mu cechy, które Polakom mogą kojarzyć się z Jackiem Poniedziałkiem czy Michałem Pirogiem. Northstar miał podwójne kłopoty z autoakceptacją – jak mutant i jako gej. Kiedy jednak już pokochał siebie takiego, jakim był, napisał książkę (oczywiście bestseller) pt. „Urodzony, by być normalnym”. Kiedy został w szkole Xaviera wykładowcą, pomógł kilkunastoletniemu uczniowi zaakceptować własną, jak to się teraz mówi, nieheteronormatywność (szlag trafia mnie podwójnie – wspomniany uczeń nazywał się z polska Victor Borkowski.). Aż wreszcie Northstar wziął pierwszy w mainstreamowym amerykańskim komiksie gejowski ślub. Ze swoim chłopakiem i rzecznikiem prasowym w jednym. Bo Northstar to gej majętny i bywały – kogo obchodziłyby przygody pederasty z marginesu?

Kolejne ekranizacje X-Men dały zawodowym homoseksualistom kolejny oręż do ręki. Toć reżyser dwóch pierwszych odsłon sagi (a i najnowszej części również), Bryan Singer, otwarcie przyznawał się do homoseksualizmu. I to niewykluczone, że nakierowanego na nieletnich, o czym świadczą ostatnie oskarżenia ze strony młodocianych aktorów. Do homoseksualizmu przyznawał się też kreujący Magneto sir Ian McKellen, a parę miesięcy temu swoją odmienną orientację ujawniła Ellen Page – filmowa Shadowcat. Gejowskie organizacje już przy „X-men 1” wyraziły swą identyfikację z prześladowaną mniejszością genetycznych dziwolągów. Symboliczna była scena w „X-Men 2”, kiedy Iceman wyznaje rodzicom, ze jest mutantem, na co ci, zszokowani, pytają: ”A próbowałeś nim… nie być?”. Brakowało jeszcze tylko odpowiedniego podkładu muzycznego. Czegoś w rodzaju „It’s a sin” Pet Shop Boys albo „Smalltown boy” Bronski Beat.

Ciężko jest pisać krytycznie o czymś, co pasjonowało człowieka za dziecięcych czasów. Wtedy była to świetna rozrywka, dziś niestety coraz bardziej przerasta ona lewacka ideologią. Nadal lubię oglądać Hugh Jackmana szlachtującego wrogów pazurami, ale X-Men jako całość to już coś zupełnie innego niż ta banda rozrabiaków, której przygody śledziłem na początku lat 90tych z wypiekami na twarzy. Dziś to politycy. I to tacy z okolic Twojego Ruchu (tfu!!!). Dobrze chociaż, że z „Przeszłości, która nadejdzie” gejowski PR nie wylewa się wiadrami jak to dawniej bywało. Ale poważnie zastanawiam się nad powrotem do „Kajka i Kokosza”…

Paweł Tryba

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych