ZIELKE: Nie ma na mnie haka. Fragment książki AFERY III RP

Był taki czas, gdy niemal codziennie dostawałem propozycję łapówki. To były jakieś jaja. Mówimy o kwotach milionowych, a nie o jakichś tam drobiazgach. Byli tacy ludzie, dla których rzucenie jakiegoś ochłapu typu milion złotych dla jakiegoś dziennikarza nie było problemem – mówi Mariusz Zielke, były dziennikarz śledczy, autor bestsellerowych powieści „Wyrok”, „Formacja trójkąta” czy „Easylog”.

(...)

Aleksander Majewski: Czy wprowadzałeś rodzinę w sprawy, którymi się zajmowałeś?

Mariusz Zielke: Rozmawiałem z żoną. Mówiłem jej: „Słuchaj Asia, jest taka sprawa – okazało się, że w to zaangażowany jest zwykły zabójca, podejrzany o sześć morderstw i nigdy nie poniósł za nie kary”. Musiałem ją ostrzec.

Czy wspomniany zabójca miał lewą tożsamość?

Widzę, że uważnie czytałeś „Wyrok”. (śmiech) Tak jak opisałem to w powieści – w Polsce pojawia się facet na lewych papierach, o którym nikt nic nie wie.

Czyli cały opisany mechanizm jest wzięty prosto z życia?

Tak.

I co w takiej sytuacji robisz? Czy możesz komuś, poza żoną, zaufać?

W tym zawodzie – niestety – nie wiesz, komu wierzysz naprawdę. Czasami jest tak, że ktoś, kogo uważasz za bandytę, nagle okazuje się osobą pozytywną. Bywały takie sytuacje, że nie wiedziałem, czy ten gangster jest zły czy dobry. Zastanawiałem się, czy pisać na dany temat. Jednak w momencie, kiedy np. dostałem telefon od wspomnianego prokuratora, który mnie po prostu ostrzegł, żebym naprawdę uważał, bo to nie przelewki, starałem się rozmawiać o tym z żoną. Gdyby to miało miejsce pół roku wcześniej albo jeszcze zanim założyłem rodzinę, to nie miałbym żadnych skrupułów i poszedłbym na totalną wojnę z tym człowiekiem.

Czyli zrezygnowałeś z tematu dla dobra rodziny?

Nie tylko. Zacząłem już książkę. Nie chciałem pisać tekstu na ten temat, choć materiały, którymi dysponowałem wywołałyby burzę… Tu też był problem. Cokolwiek publikowałem w Internecie, czytali to ludzie, komentowali, uważali, że dobre lub nie, były wszczynane jakieś postępowania, zapraszano mnie do Kancelarii Premiera, żeby o czymś porozmawiać, do Biura Bezpieczeństwa Narodowego, do ABW, a nic z tego nie wynikało. No i tyle. Więc skoro i tak nikt tego nie robił, a przekręty po prostu przechodziły... Pomyślałem sobie: „Po co mam ryzykować życie moich dzieciaków? Po to, żeby napisać jakiś tekst?”. Olałem to, dlatego teraz cieszę się, że jest, jak jest. Można powiedzieć, że okazałem jakąś słabość czy coś w tym rodzaju, ale ja po prostu dokonałem pewnego wyboru. To jest przykład dla młodych ludzi. Chcą ryzykować, chcą się bawić – proszę bardzo. W końcu rzeczonego bandziora jeszcze nikt nie opisał. O ile rzeczywiście nim jest.

Ale oprócz zagrożeń spotykały Cię też pokusy...

To prawda. Był taki czas, gdy pisałem o jednym funduszu szwajcarskim i niemal codziennie dostawałem propozycję łapówki. To były jakieś jaja. Poszedłem na imprezę, podchodzi do mnie kumpel i mówi: „Wiesz, znam tego i tego, on zna ciebie, wie, że szykujesz tekst. Nie zawsze ma dużo pieniędzy, ale teraz ma i może się podzielić”. Mówimy o kwotach milionowych, a nie o jakichś tam drobiazgach. I rzeczywiście, to byli tacy ludzie, którzy obracali dziesiątkami, setkami milionów. Dla nich rzucenie jakiegoś ochłapu typu milion złotych dla jakiegoś dziennikarza nie było problemem. Zresztą, jak pisałem teksty o giełdzie, to moi przeciwnicy puszczali plotkę, że wziąłem milion złotych, a później, że milion dolarów. (śmiech) Codziennie była taka akcja, że ktoś się pojawiał i składał propozycję, aż doszło do takiej sytuacji, gdy pewien facet, były oficer WSI, zaproponował mi fundusz w Szwajcarii, który będzie finansował moje inwestycje. Ja odmówiłem, poszedłem do naczelnego i powiedziałem, że jest taka sytuacja. Spisaliśmy to zdanie, ale zostawiliśmy sprawę. Teraz żałuję, bo udowodnienie tego, że jeden z największych banków inwestycyjnych ma fundusz dla dziennikarzy, byłoby znakomitym tematem. (...)

Cała rozmowa w książce Aleksandra Majewskiego „Afery III RP”

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych