SKANDALE PRL-u. Tylko u nas FRAGMENT książki! Siermiężna Kamasutra...

Skandale PRL-u”. Oto opowieść o wydarzeniach, które szokowały Polaków czasów Polski Ludowej. Choć komunizm był niby z natury postępowy i bezpruderyjny, to sprawy seksu były tematem tabu, a naturyści i wystawa kobiecych aktów jawiły się jako zagrożenie dla systemu. Niebezpieczne były także: bimber, spekulanci, zieleniaki, no i pokątny handel cielęciną. Grzegorz Sieczkowski z humorem opisuje czasy, gdy na czołówki gazet trafiali nie celebryci, lecz sznurek do snopowiązałek. Jednym z bohaterów tej książki jest też… papier toaletowy.


Obywatelu, wibratorem pomasuj twarz, czyli siermiężna Kamasutra

Michalina Wisłocka była Adamem Słodowym polskiego seksu. Po ukazaniu się jej słynnej książki pod tytułem „Sztuka kochania” panią seksuolog zaczęto zapraszać na łamy różnych pism. W pisemku dla kolekcjonerów i działkowców pod tytułem „Relaks i Kolekcjoner Polski” obok porad, jak uprawiać groszek w ogródku, pani Wisłocka radziła, jak uprawiać seks. Jak mało który polski seksuolog miała wyczucie realiów, w jakich ludzie żyją, znaczy – uprawiają ten seks. W bardzo ważnym felietonie „A może jednak w łazience” doktor Wisłocka w sposób niezwykły i kreatorski podeszła do trudnych warunków lokalowych ówczesnych Polaków. „Dzieci czy babcia śpią już spokojnie i łazienka staje się tym azylem, w którym nikt nie podsłuchuje, nie podgląda i możemy rozwinąć skrzydła pomysłowości seksualnej. Aby poruszyć i pogłębić temat, opowiem, jak można bawić się w łazience ” – niestety, badaczce zajętej poruszaniem i pogłębianiem problemu seksu w łazience umknął dość istotny szczegół. Taki mianowicie, że w peerelowskich blokach było to pomieszczenie najbardziej akustyczne, przenoszące dźwięki w pionie i poziomie, dzięki czemu łatwo dawało się rozpoznawać czynności licznych sąsiadów i poznawać wnikliwie ich plan dnia. Naturalnie, wejście na całą noc do łazienki nie mogło również wzbudzić żadnego zainteresowania ze strony pozostałych domowników, a szczególnie znanej z dyskrecji wspomnianej wyżej babci.

Ale zostawmy problemy akustyki i przejdźmy do przygotowania miejsca uprawiania seksu. Tutaj niczym mistrz Adam Słodowy doktor Wisłocka kroi gąbkę pod miłosne igraszki. „Jeżeli lubimy suchy i spokojny tapczan bez atrakcji wodnych, możemy po prostu położyć gąbkowy materacyk na podłodze obok wanny, tu szczególnie podkreślam: nie materac 2 x 2 m, który oczywiście się nie zmieści, tylko kawałek gąbki o grubości 5 cm, a długości i szerokości odpowiedniej do miejsca na podłodze. Gąbkę taką można jeszcze dziś od czasu do czasu nabyć z metra w sklepie chemicznym”. Widać wyraźnie, że seks łazienkowy był powiązany z koniecznością nabycia gąbki, a to wymagało polowania na nią, bo jak wiemy, nie zawsze była dostępna i nawet autorka tego instruktażu wyraźnie podkreśliła, że „bywa od czasu do czasu”.

Następnie Wisłocka weszła na wyższy etap nazywany popularnie „robieniem nastroju”: „A gdyby ktoś miał alergiczny wstręt do gąbki, można ją przykryć kocykiem, dodając kilka poduszek z tapczana, nie tylko gwoli dekoracji, ale również jako instrument służący do zmiany pozycji”.

Kiedy już w łazience jest odpowiedni nastrój, a para ściska się na gąbce między wanną, umywalką, sedesem, stołkiem i pralką, zawadzając nogami emaliowaną miednicę, można pomyśleć o odpowiednich na tę okoliczność pozycjach: „W takim materacykowym gniazdku możemy poigrać i w pozycji leżącej, i odwrotnej, tudzież w pozycji na jeźdźca i innych bardziej wybrednych”. Trzeba dodać, co wiemy z doświadczenia, że unosząc głowę (szczególnie dotyczy to partnerek w pozycji na jeźdźca), trzeba uważać, by nie uderzyć w umywalkę. Wisłocka pomijała ten detal, pewnie by nie burzyć nastroju.

W dalszej części kochankowie opuszczają z trudem kupioną gąbkę, wykorzystując elementy stałe i ruchome łazienki. „Na przykład stosunek w pozycji siedzącej (pani siedzi na kolanach partnera przodem lub tyłem) bez trudu można zaaranżować na brzegu wanny okrytym grubym frotowym ręcznikiem lub na stołku, który przeważnie mieści się w łazience”.

Ale doktor Michalinie Wisłockiej nie wystarczało opisywanie znanych powszechnie pozycji. Było czuć, że improwizuje: „W sytuacji łazienkowej można by jeszcze wprowadzić pozycję «piętrową», która w czasie pisania przyszła mi do głowy. Partner czy partnerka siada na parapecie wanny przeciwległym do baterii, układając wyprostowane nogi na obu jej krawędziach. Drugie klęcząc czy siedząc na dnie wanny, ma do dyspozycji prysznic, głaskanie, pocałunki, przytulanie na wszystkie sposoby, jakie mu dyktuje wyobraźnia”.

Trochę trudno sobie wyobrazić tę pozycję, ale jest nadzieja, że jakiejś grupie rekonstrukcyjnej uda się ją odtworzyć. Wisłocka przestała improwizować i wróciła do roli Słodowego: „Wracając jeszcze do gąbki na podłodze, lepiej jeżeli jest bez koca, ponieważ istnieje wtedy szansa dla mało wygimnastykowanych do ucieczki po figlach prysznicowych na gąbkę, nie martwiąc się, że człowiek wodą ocieka i gdzie to wszystko będzie się suszyć”.

To, co pisała Wisłocka, to była taka siermiężna Kamasutra dla obywateli PRL-u na miarę socjalistycznych możliwości. Pani doktor nie tylko chciała być seksuologiem dla ludzi, ale także seksuologiem wśród ludzi. Nieść ten kaganek, gdzie się tylko da. A jak zobaczyła ściskającą się parę, to musiała troskliwie pytać, czy czegoś im nie brakuje. Z felietonów Wisłockiej wynika, że dla niej ważną formą kontaktu z ludźmi był na przykład spływ kajakowy. „Najczęstszym widokiem w czasie wycieczek kajakowych od strony jeziora były dziewczęta gołe, jak je Pan Bóg stworzył, leżące w trzcinach na materacu lub w kajaku i opalające «na równo» fragmenty ciała normalnie okryte stanikiem i minimajteczkami, tzw. białe plamy” – zarejestrowała czujnym i być może nawet uzbrojonym okiem badacza.

„Wszystkie, gdzie mogły i jak mogły, opalały białe plamy” – od razu wyjaśniam, nie chodziło o „białe plamy” historii, nie ma tu żadnych metafor, choć obok są teksty o umundurowaniu żołnierzy Września. Wisłocka była zorientowana na konkret i tego konkretu trzymała się mocno, jak tylko się dało. Jak każdy badacz ruszyła w teren, zadając pytania i wyciągając następnie z nich wnioski trudne do przyjęcia dla niektórych: „Przyszło mi wtedy do głowy, aby zrobić krótką ankietę wśród chłopców przebywających na biwakach, jakie jest ich zdanie na temat opalenizny kobiecej. I tu… bomba dla dziewcząt. Wszyscy jak jeden mąż stwierdzali, że nadzwyczaj seksownie działają na nich białe plamy rozmieszczone w okolicach erotogennych”.

Z edukacją seksualną było zawsze w Polsce cienko. I może dlatego Polacy mieli problem z nazywaniem wstydliwych części ciała, czynności i przedmiotów seksualnych. U nas jest tylko terminologia medyczna lub nieprzyjemny, wulgarnie agresywny język. Nic albo niewiele pośrodku. Tak jest na przykład z prezerwatywami. Dla Anglików to są „francuzki”. A po drugiej stronie kanału La Manche używając ich, Francuzi mówią, iż przywdziewają „angielską kapotę”. Za czasów PRL-u w Krakowskich Zakładach Przemysłu Gumowego „Stomil”, wówczas jedynego w kraju producenta prezerwatyw, pracownicy mówili na prezerwatywy „presy”. Powszechnie używano też pochodzącej z angielskiego nazwy „kondom”, potocznie wymawianej jako „kondon”. Już w okresie funkcjonowania III Rzeczpospolitej przyjęła się nazwa „gumka”, ale czy to brzmi seksownie?

Kiedy kończył się ustrój socjalistyczny w Polsce pojedyncza prezerwatywa w kiosku „Ruchu” i aptece kosztowała jedyne sześć złotych i był to wówczas jeden z najtańszych dostępnych produktów. Z tego też powodu „gumki” cieszyły się wśród ludności płci obojga i w różnym przedziale wiekowym dużą popularnością. „Cóż jeszcze dziś w Polsce można kupić za sześć złotych? – pytają w «Stomilu», dając do zrozumienia, że dlatego w Polsce prezerwatywy to nie tylko środek antykoncepcyjny, ale i gumki do przewiązywania pęczka rzodkiewek, baloniki dla dzieci” – pisał w 1988 roku redaktor Jerzy Łukowicz na łamach miesięcznika „Pan”. W ten sposób – szczególnie w obrocie towarem owocowo-warzywnym – prezerwatywy wykorzystywano jeszcze w wolnej Polsce. Niektóre babcie na bazarach mówiły, że robią to z przyzwyczajenia, a także dlatego, że zawsze po drodze do sklepu lub kościoła można te prezerwatywy w kiosku kupić. A ponoć były one też mocniejsze od gumek recepturek.

Mimo tak dobrej opinii starszych pań wiele osób w czasach PRL-u nie miało zaufania do wytrzymałości prezerwatyw i krążyło dużo opowieści o tym, kto z powodu tej słabości wyrobu rodzimego przemysłu gumowego zaliczył wpadkę, jak nazywało się niechcianą ciążę. Te opowieści dementowało pod koniec lat osiemdziesiątych właśnie w miesięczniku „Pan” kierownictwo „Stomilu”. Był to pierwszy chyba reportaż w Polsce z zakładu zajmującego się produkcją prezerwatyw. „Nasze prezerwatywy są dobrej jakości – zapewnia dyrektor Emil Dziwota – zaledwie jeden promille produkcji ma wady” – czytamy we wspomnianym tekście. Podobno wtedy w ciągu roku klienci reklamowali jakość zaledwie kilkuset sztuk, choć z perspektywy czasu i obowiązku, jaki nakłada na nas historia, żałujemy, iż nie pokazano, jak wyglądały takie reklamacje.

Jednym z największych mitów miejskich PRL-u były opowieści o uczynnych paniach kioskarkach i aptekarkach, które w ramach antyantykoncepcyjnego ruchu oporu systematycznie przedziurawiały prezerwatywy igłą. Hobbistyczno-poradnikowy miesięcznik „Pan” potwierdził to, informując o jednym takim przypadku. Prezerwatywy dziurawiła igłą jakaś kioskarka we Wrocławiu. Jednocześnie zdementowano inną popularną w tamtych czasach pogłoskę, że jeden z nieszczęśliwych użytkowników zażądał od „Stomilu”, aby ten płacił alimenty, albowiem to, co się stało, to wina ich produktów.

Była jeszcze jedna opowieść związana z prezerwatywami. To historia młodego, acz już pełnoletniego chłopca, który kupił w aptece prezerwatywę i zapytał się, jak powinien jej używać. Aptekarka, w niektórych wersjach kobieta stara, brzydka i złośliwa, poradziła młodzieńcowi, żeby towar połknął. I tak też się stało. Prezerwatywa zamiast na członka trafiła do żołądka. Dziewczyna zaszła w ciążę, facet po czasie w boleściach trafił do szpitala, gdzie otwarto mu jamę brzuszną, skąd wyjęto środek antykoncepcyjny, a panią aptekarkę wylano z pracy i obciążono alimentami. Historię opowiadano z różnymi zakończeniami lub zgoła bez.

Podobno w PRL-u produkowano prezerwatywy w trzech, czterech kolorach, ale mimo iż pytałem o to wielu znajomych, nikt z nich czegoś takiego nie pamięta. Już samo sformułowanie z 1988 roku, że „starzy pracownicy zakładu pamiętają”, świadczy o tym, że to była jakaś prehistoria. Coś, co się zdarzyło raz i trwało krótko. Ja i moi znajomi podejrzewamy, że mogła być to jakaś linia eksportowa. W takiej sytuacji na wewnętrzny rynek trafiały prawdopodobnie znikome ilości tego luksusu jako tak zwany odrzut z eksportu.

Jak opisywał „Pan”, raz jeden w „Stomilu” wyprodukowano czarną prezerwatywę. Jeden jedyny egzemplarz. Dzisiaj powiedzielibyśmy designerski prototyp. Eksperymentalna prezerwatywa trafiła na ważne zebranie produkcyjne z aktywem zewnętrznym, czyli z urzędnikami z centrali. Nim poddano ją jakimkolwiek analizom, głos w sprawie musiał koniecznie zabrać i w końcu zabrał jakiś ważny urzędnik. Przyjrzał się czarnej prezerwatywie. I zrobił tak, jak to robili urzędnicy w PRL-u, którzy musieli zabrać głos i zająć stanowisko, a nie chcieli zabierać głosu, a tym bardziej zajmować jakiegokolwiek stanowiska w takich sytuacjach. Zadawali wtedy pytanie zasadnicze, zwane też konstruktywnym: „Powiedzcie, a komu to ma służyć?”.

Na sali zapanowało milczenie wynikające z powagi sytuacji. No właśnie, komu miałaby służyć czarna prezerwatywa? Czerń to symbol powagi. Przecież nie można było powiedzieć, że to prezerwatywa dla kadry kierowniczej kluczowych przedsiębiorstw gospodarki socjalistycznej, przedstawicieli instytucji centralnych i aparatu partyjnego. Wstecznemu klerowi tym bardziej nie mogłaby służyć, tu zresztą wchodziłoby się na grząski grunt walki ideologicznej. A więc komu?

Z sali padł nieśmiały głos próbujący to fundamentalne, pryncypialne pytanie charakterystyczne dla czynników politycznych zmienić w błahy żart: „Wdowom”. I na tym sprawa się skończyła. Postęp został zatrzymany, a klasy pracujące miast i wsi już do końca ustroju pozbawiono nadziei na czarne prezerwatywy.

Warto w tym miejscu przypomnieć jeszcze jedną historię. W połowie lat siedemdziesiątych pojawiły się zachodnie automaty do sprzedaży prezerwatyw. Było wtedy trochę różnych tego typu maszyn w reprezentacyjnych miejscach stolicy, ale nie sprzedawały one prezerwatyw. Można było w nich kupić jakieś słodycze i napoje, a niektóre produkty miały do opakowania przyklejoną resztę, bo był jakiś problem z wydawaniem złotówko-groszowego bilonu. Niektórzy tłumaczyli to zjawisko realną wartością tych pieniędzy. Mówili, że są one tak bezwartościowe, iż nawet metal, z którego je wykonano, nic nie jest warty i pewnie są za lekkie, więc nie da się ich zwrócić w automatach, które wyprodukowano z myślą o prawdziwych, zachodnich pieniądzach. Być może była w tym jakaś prawda, bo w czasie największej inflacji dekarze wykorzystywali monety jednozłotowe jako podkładki do tak zwanych papiaków, czyli gwoździ do przybijania papy. Wychodziło taniej niż kupowanie podkładek na wagę.

tytuł
tytuł

Wracając jednak do tych automatów na prezerwatywy, udało się wtedy ustalić, że zakupiono trzy takie automaty, ale nikt nie wiedział, gdzie one są. Niektórzy twierdzili, że umieszczono je w kilku hotelach orbisowskich, ale inni te informacje dementowali. Z kolei złośliwi mówili, że na pewno jeden egzemplarz trafił do Komitetu Centralnego PZPR, a dwa pozostałe do Ministerstwa Przemysłu Maszynowego oraz Ministerstwa Maszyn Lekkich i Rolniczych.

W czasach PRL-u obowiązywała taka zasada, że pracownicy zakładów mogli brać do domu na przykład niektóre niewartościowe produkty, tak zwane odpady produkcyjne, które nie nadawały się do dalszej obróbki lub sprzedaży. Czasami też po godzinach pracy w swojej fabryce mogli zrobić coś dla siebie, wykorzystując te zakładowe materiały-odpady. Pracownicy produkujący prezerwatywy też korzystali z tego przywileju i dla „własnych potrzeb” zdobili je kolcami lub żłobili na nich różne rowki. Potem te wytwory rękodzieła gumowego trafiały na czarny rynek, gdzie robiły prawdziwą furorę, stając się produktem poszukiwanym i takim, za który dobrze płacono. Podobno jakaś pani, której po seksie z użyciem takiej prezerwatywy było tak dobrze jak nigdy wcześniej, z wdzięczności napisała list do kierownictwa „Stomilu”, błagając jednocześnie o dodatkowe dostawy. O dodatkowe rękodzieło.

Prezerwatywy produkowano w Polsce już przed wojną, a po jej zakończeniu kontynuowano tę postrzeganą wówczas jako bardzo wstydliwą działalność. Po wojnie na rynek trafiły najpierw primerosy, w latach pięćdziesiątych produkowano je w tutkach, w okrągłych pudełeczkach po trzy sztuki. W latach sześćdziesiątych pojawiły się słynne luxi gum, które sławił młodociany lud męski dość wulgarnym wierszykiem: „A na wyspie Pitikum jest fabryka luxi gum, jest taka czarna masa, w którą wsadza się kutasa”. Te prezerwatywy były talkowane, zapakowane w małej tekturowej torebce i bibułkowej saszetce. W latach sześćdziesiątych podjęto decyzję o ściągnięciu do Polski prezerwatyw z importu. Nazywano je dolarówkami. Podobno przyleciały do nas z Anglii wyczarterowanymi samolotami, można więc powiedzieć, że powstał między Polską a Wielką Brytanią powietrzny most kondomów.

(…)

Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pojawiły się w sprzedaży wibratory. Można było je kupić w Domach Towarowych „Centrum”. Były one różnokolorowe, w wersji – jakbyśmy dzisiaj powiedzieli – „softowej”, jeśli chodzi o wierność stosunku do pierwowzoru. Ozdabiały prawie wszystkie stoiska, bo kryzys dawał się już we znaki, więc ustawiano je, żeby zapełnić czymś półki tam, gdzie innego towaru nie było. A tu proszę bardzo, kolorowe, estetyczne, chyba nawet z importu z drugiego obszaru płatniczego, czyli z krajów zgniłego kapitalizmu. Oficjalnie to nie były wibratory, ale aparaty do masażu twarzy. Z tych aparatów żartowali nawet w telewizji w którymś z programów satyrycznych. Chyba Mann z Materną z nich kpili. Żarty nie miały jednak wpływu na stanowisko dyrekcji Domów Towarowych „Centrum”, wibratory jak stały w gablotkach przed emisją programu, tak stały nadal po niej i chyba tak dostały do pogłębienia kryzysu.

Inna sprawa, że ludzie tak byli spragnieni nowinek, iż niektórzy te wibratory naprawdę uznali za aparaty do masażu twarzy i nosili je przy sobie. Panowie trzymali w modnych saszetkach zwanych popularnie pederastkami lub w tradycyjnych teczkach, a panie w swoich damskich torebkach. Można było więc spotkać w miejscach publicznych elegantki i elegantów, którzy wyciągali – na przykład stojąc w kolejce – taki wibrator, przepraszam, aparat do masażu twarzy i masowali sobie szyję, twarz, a panie nawet dekolt. Podobno taki zabieg dawał przyjemne odprężenie.

(…)

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych