„Bates Motel” to dziwny serial. W teorii jest oparty na niezwykle prostym pomyśle: wypełnienia luki, jaką była przeszłość Normana Batesa, bohatera „Psychozy” Alfreda Hitchocka.
W praktyce to w dużej mierze pretekst: film Hitchcocka to czarno-biały obraz z roku 1960, mający w sobie coś solennie staroświeckiego, pomimo okropieństw, jakie stopniowo są przed nami odsłaniane. Tu mamy opowieść zawieszoną trochę poza czasem, ale jednak umiejscowioną w naszych współczesnych realiach: świadczy o tym sprzęt używany przez bohaterów, świadczą i społeczne realia, nawet jeśli nie są zarysowane zbyt wyraziście.
W efekcie to nawiązanie do klasyki trzeba traktować niedosłownie. Trudno tu mówić o klasycznym prequelu. Nawet jeśli Norman, tu w wieku licealnym, osiedlający się w starym motelu z matką (a od pewnego momentu także ze starszym bratem Dylanem) zaczyna nabierać najpierw zainteresowania wypychaniem zwierząt, potem i innymi rzeczami.
Było już sporo takich seriali: małe miasteczko jako miejsce skrywanych, brzydkich tajemnic, kipiących namiętności i nieco pokręconych postaci. Nasuwa się skojarzenie z Davidem Lynchem i jego Twin Peaks, choć tu opowieść prowadzona jest bardziej serio, nieśpiesznie, chwilami bardziej jako psychodrama niż thriller czy horror i bez charakterystycznego dla Lyncha pastiszowego delektowania się cierpieniem. Za ten klimat serio jestem nawet autorom wdzięczny. Lynch to geniusz, ale i on sam zjadał już trochę własny ogon, i tym bardziej jego naśladowcy potrafili być nieznośni.
Dziwność filmu polega na czym innym. Nie chodzi o to, że jego bohaterowie są niejednoznaczni, raz dobrzy, raz źli. Są też bardzo długo nieokreśleni, jakby niezarysowani do końca. Dotyczy to zwłaszcza głównej postaci: matki Normana Batesa, granej przez coraz modniejszą Verę Farmigę, mocnej, a przecież wiecznie niepozbieranej kobiety.
Oczywiście to także już było, ale pewna delikatność narracji wprowadza nas w tym przypadku błąd. Wciąż zadajemy sobie pytanie: czy to serio? Co właściwie autorzy scenariusza chcą nam powiedzieć przez przykład tej kobiety. I czy nie ułatwiają sobie zadania naszym kosztem ukrywając, często przez wiele odcinków, masę ważnych informacji? Czy wreszcie to inna wersja tej samej zabawy, jaką proponuje nam Lynch, tyle że bez komediowych wstawek i groteskowych ozdobników? Rozumiem, że chodzi o pójście dalej niż Hitchcock, u którego przy wszystkich okropieństwach morały były jeszcze jednoznaczne. Tu trudno o morał, skoro na końcu pierwszej serii wciąż wiemy za mało.
Od razu nasuwają się też inne wątpliwości z najważniejszą: na ile kupimy smoliście czarny obraz amerykańskiej prowincji z zamaskowanymi plantacjami marihuany, sprzedajnymi szeryfami i puszczalskimi panienkami. Tak przecież również być może, ale tak jest w kinie już na tyle często, że aż tworzy się nowy schemat. Tyle że kolejne odcinki „Bates Motel” piszą z kolei na tyle dobrzy scenarzyści, iż to przeważnie nie zgrzyta aż tak bardzo. Chcemy się bowiem dowiedzieć, co zdarzy się za chwilę.
Rozczarowuje tylko zakończenie ostatniego odcinka pierwszej serii – przynajmniej mnie. Ale tym bardziej chcę się dowiedzieć, na ile będę rozczarowany drugim sezonem – tak to działa.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250935-bates-motel-klimatyczny-choc-dziwny-serial-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.