BRUDNE ULICE NIEBA. Dylematy Adwokata Boga. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Jeśli podobał się komuś film „Armia Boga” czy różne fantazje typu theological fiction, gdzie raczy się nas różnymi nieortodoksyjnymi spekulacjami na tematy religijne i igra z dogmatami (podobnie jak w SF zazwyczaj swobodnie traktuje się naukę) – ten się “Brudnymi ulicami Nieba” może zachwyci, a i na mnie osobiście wywarł lepsze wrażenie niż „anielski” cykl Mai Lidii Kossakowskiej.

Powodów, dla których fantazjowanie o metafizyce i zaświatach nie ma sensu, jest aż nadto, choć brał się za to nawet C. S. Lewis („Podział ostateczny”) i... Dante. Osobiście mam do takich fantazji pewną słabość, choć zdaję sobie sprawę, że ateista powie, że są głupie, a wierzący, że niepotrzebne albo i szkodliwe – i obaj będą mieli sporo racji. Nieufność katolików do sztuki (i do wyobraźni) tak jak do nauki, jest jednak historycznie wtórna i pojawiła się, gdy artyści i naukowcy zaczęli przekraczać swoje kompetencje.

Na pierwszy rzut oka powieść Tada Williamsa jest aż podejrzanie ortodoksyjna. Dusze umarłych trafiają po śmierci na sąd, skąd mogą być oddelegowani do Piekła lub Nieba, czasem co prawda poprzedzonego pobytem w czyśćcu. Bohater i narrator powieści, Bobby Dolar, to anioł-adwokat zmarłych, wynajdujący argumenty za nagrodą w Niebie. O dziwo (tu autor jest bardziej ortodoksyjny niż ks. Boniecki) wyjątkowe kanalie jednak do Piekła trafiają, i to w dwudziestym pierwszym wieku.

Bobby posiada trochę chandlerowskich rysów nieuleczalnego samotnika, nie gardzi ziemskimi przyjemnościami typu alkohol (woli przebywać na Ziemi niż cieszyć się niebiańską szczęśliwością), ale – znów zdziwienie – wykazuje się cnotą posłuszeństwa wobec „szefostwa” i Boga, choć Go nawet nie widział i nie zna Jego planów, więc ma sporo wątpliwości. Anioł zdecydowanie nie posiada „anielskiej” mentalności, tylko zwyczajnie ludzką – albo autorowi nie starcza wyobraźni, albo to celowy zabieg, by sprawić, by postać nie była zbyt obca czytelnikowi.

Niemniej kreując zaświaty autor puszcza wodze fantazji, ale też je buduje na „ziemską” modłę. Niebo i Piekło to instytucje okrutnie zbiurokratyzowane, gdzie możliwa jest korupcja, szpiegostwo, tortury, kradzież, a nawet „znikanie dusz” zmarłych – to wydarzenie jest zresztą punktem wyjścia dla fabuły, która opiera się na śledztwie i odkrywaniu kolejnych poziomów intrygi. Atrakcji nie zabraknie – dostaniemy spiski na wyższym szczeblu hierarchii niebiańskiej i piekielnej, bohatera będzie walczył ze starożytnym sumeryjskim demonem-gigantem, wda się w też w romans z demonicą Casimirą. Ów wątek niebezpiecznie zbliża powieść do konwencji paranormal romance, ale na szczęście pozostaje ona trochę nieszufladkowalną urban-noir-theological-fantasy. Z tą Casimirą jest o tyle ciekawie, że w życiu ziemskim była ona… Polką, żoną kasztelana lubelskiego Pawła w samym środku średniowiecza; dwunastoletnią żonę bił i gwałcił (takie były według autora ówczesnej zwyczaje), aż ta odpłaciła mu pięknym za nadobne i uśmierciła, więc za karę trafiła do piekła i została demonem. Czy to wyssane z palca kompletnie, czy rzeczywiście był taki kasztelan i taka żona, tego wyguglać mi się nie udało.

Im dalej do końca powieści, tym coraz mniej trzymania się dogmatów. To jednak nie C. S. Lewis – u niego fantastyka religijna nie była religijna wyłącznie w znaczeniu wykorzystywania takowych motywów, ale była też przesiąknięta wiarą i świadomością teologiczną. Zaświaty u Williamsa są wyłącznie zabawą literacką, wpleceniem kryminału, powieści szpiegowskiej i romansu w rzadziej wykorzystywaną scenerię, będącą połączeniem urban fantasy z zaświatami mniej więcej chrześcijańskimi. W ocenie realnie istniejącej religijności czy Kościoła narrator anielski nie różni się opinią od przeciętnego czytelnika z ulicy – Watykan jest niedobry, bo pełen przepychu i biurokracji, ale już hiszpańska i katolicka misja, dzięki której powstało miasto San Judas w północnej Kalifornii, gdzie toczy się akcja powieści, jest w porządku – misjonarze zaszczepili dobrą wiarę. A już całkiem bez sensu jest, gdy okazuje się, że Niebo stało się takie jak Watykan, snujący się po Polach Elizejskich błogosławieni są tak szczęśliwi jak „nafaszerowani pigułkami pensjonariusze psychiatryka” i istnieje realny plan „trzeciej drogi”, miejsca niebędącego ani euforyczno-ogłupiającym Niebem, ani Piekłem – cóż, autorowi jednak brakuje wyobraźni i zbyt przykraja zaświaty na ziemską modłę. Może po prostu łatwiej ludziom wymyślać wiarygodne piekła niż raje...

Nie ukrywam, że wolę, gdy takie książki piszą jednak ludzie o wyraziście chrześcijańskim światopoglądzie. Poza wspomnianym Lewisem byłby to Vladimir Volkoff (tak, ten od „Montażu”) z „Kronikami anielskimi” czy nasz Wojciech Szyda z „Miastem dusz”. Świat (i zaświat) Williamsa jest co prawda bardzo literacki, bohaterowie wyraziści, język całkiem wysmakowany, ale o „tamtej stronie” niczego się z niej nie dowiemy. Może zresztą całe szczęście…

Sławomir Grabowski

Tad Williams, Brudne ulice Nieba (Dirty Streets of Heaven). Tłum. Janusz Szczepański. REBIS, Poznań 2014.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych