W sumie to kolega Kasjaniuk już napisał wnikliwą recenzję „Out Among the Stars”, a kindersztuba zabrania wychodzić przed starszego stopniem. Ale tym razem przed dobrym wychowaniem idzie afekt. Moje wieloletnie uczucie do twórczości Johnny’ego Casha, które pozwala mi dostrzec nieco inne szczegóły jego czwartej już pośmiertnej płyty. Proszę więc uprzejmie o zniesienie jeszcze jednej dawki rozważań na temat „Out Among the Stars”.
Zacznę raczej oczywistym stwierdzeniem: ale klawooo! Jestem wielkim miłośnikiem ostatnich płyt Johnny’ego Casha nagranych pod producenckim okiem Ricka Rubina, ale to już był inny Johnny. Nazwijmy rzecz po imieniu – umierający… Nie na konkretną chorobę, ale świadom, że czasu ma coraz mniej. Pożegnał się z klasą, jaką mają tylko najwięksi – cykl „American Recordings” to podsumowanie dorobku amerykańskiej, czy szerzej: anglosaskiej piosenki (bo i utwory Australijczyka Cave’a się znalazły, i irlandzkiego U2, i kanadyjskiego Żyda Cohena, i makaroniarza Martina…) dokonane przez jednego z jej najwybitniejszych przedstawicieli, na poziomie dorównującym albo przebijającym oryginały. Plus sporo odczytanego na nowo autorskiego dorobku Johnny’ego – w wersjach bardziej wyciszonych, ascetycznych. A przecież Cash był wielki dekady wcześniej jako rozśpiewany zawadiaka, rozdarty między gospelowym sacrum a rock’n rollową żywiołowością. **Między spelunami i więzieniami a kościołem i rodziną. To Cash z wczesnych singli, a przede wszystkim ze sławetnych koncertówek z Folsom Prison i San Quentin – wtedy był już po kilku mocnych życiowych zakrętach i przy zachowanym wigorze zyskał osobistą wiarygodność((. Na „American Recordings” tej łobuzerskiej iskry już nie było – i trudno się dziwić, toż Johnny dobijał osiemdziesiątki! Na szczęście „cudownie odnalezione” „Out Among the Stars” to Cash w najlepszym wydaniu – już pogodzony z Bogiem i życiem, ale jeszcze kipiący energią. To płyta dojrzałego muzyka świadomego, że jeszcze sporo ma do powiedzenia.
Casha uwielbiam za wiele rzeczy. Za głos, za piękne w swojej prostocie piosenki i przede wszystkim za teksty-opowieści. Konkretne fabuły. To najdawniejsza, najszlachetniejsza forma pieśni – historie z wyrazistymi bohaterami, ich rozterkami i czytelnym morałem. Tak śpiewało się przed wiekami przy ogniu – w chatach i na dworach. Tak śpiewali na prerii kowboje po dziennej pracy (nota bene Johnny miał w repertuarze klasyczną balladę „Ghost Riders in the Sky”. Pamiętacie jej polska wersję? „Na prerie szary spływa mrok, po stepach hula wiatr. Przywiązał stary kowboj konia, przy ognisku siadł…”). Piosenki o czymś, ze starej szkoły. Mętne strumienie świadomości przyszły później. I ten album także stoi warstwą liryczną. Bo muzyka, hm… Jest nieźle, ale z inną produkcją byłoby lepiej. Za dużo tu nashville’owej słodyczy – tu chórek dziecięcy, tam damski, klawisz z lekka zalatuje plastikiem. Można byłoby nawet Johnny’ego oskarżyć o podpieranie się swoimi własnymi wcześniejszymi pomysłami („Call Your Mother” podejrzanie przypomina „Give my Love to Rose”) i utworami cudzymi („I’m Movin’ On”, oparte na figurze fortepianu żywcem wyjętej z „What’d I Say” Raya Charlesa). Teksty niwelują te mankamenty. Oto w utworze tytułowym artysta kreśli ponurą wizję strzelaniny, w której młody rabuś ginie z ręki ludzi równie okaleczonych przez los, co on sam..„Tennessee” to pochwała rodzinnego, osiadłego życia. Bo każdy włóczęga marzy tak naprawdę o domu. A w domu żonka siedzi, czeka na mężusia, gotuje („Baby Ride Easy”). Trzeba o tę żonę dbać, bo może odejść, a kiedy stracimy ją, to także całą jej rodzinę, którą traktowaliśmy jak własną („Call Your Mother”).
Perełką jest „If I Told You Who It Was” - to utwór narracyjny, więcej w nim mówienia niż śpiewu, jak w słynnym kawałku Casha z lat 60tych „A Boy Named Sue”. A treść jest jak najbardziej erotyczna, choć z zachowaniem godnej dżentelmena z Południa dyskrecji (tytuł mówi zresztą za siebie). Kapitalnie oddane są tu słowne gierki używane przez kowbojów w miłosnych podchodach. Taki ten podryw, niespieszny, niedzisiejszy, trzeba gadać parę zwrotek żeby w końcu wylądować w łóżku, a w łóżku… ciii, dżentelmeni o tym nie mówią! Po gorącej nocy, jednej z wielu w życiu, przychodzi jednak czas na „ wyznanie win i prośbę o przebaczenie. Cash w „I Came to Believe” najprostszymi słowami, takimi prosto spod serca, mówi dlaczego zaufał Bogu. Opowiada o miotaniu się bez sensu i znalezieniu go dopiero w czymś „większym niż ja sam”. Taką konkluzją w zamyśle autora kończyć się miało „Out Among the Stars”. Ale w wytwórni niestety wiedzą lepiej…
Kolega Grzegorz zwracał uwagę na bezsens dodania do płyty bonusowego nagrania. Zgadzam się w całej rozciągłości! Rozumiem, że Elvis Costello chciał się pogrzać w blasku Johnny’ego, ale do jasnej Anielki, nie takim kosztem! Po pierwsze – przeróbka „She Used to Love Me a Lot” rozbija stylistyczną spójność albumu, zamieniając nostalgiczne country w jakieś pokraczne southern gothic, po drugie – po tak pięknym, tak mocnym finale jak „I Came to Believe” powinna nastąpić cisza idealna. Szansa dla słuchacza na refleksję. Niestety, tę szansę mu odebrano. Odpowiedzialnych tej profanacji wypada potraktować w duchu Dzikiego Zachodu – smołą i pierzem!
Ale pomijając wymienione zgrzyty – całościowo jest to świetny album! A już się bałem, że kolejne udostępniane fanom archiwalia Casha będą miały coraz mniejszą wartość, jak to się dzieje z idącymi w setki koncertówkami Franka Zappy. Ale nie. Przynajmniej jeszcze nie tym razem. Bo ciąg dalszy „odkrywania” nagrań Johnny’ego pewnie nastąpi. Sorry, taki mamy przemysł muzyczny. Choć osobiście wolałbym, żeby „Out Among The Stars” okazała się ostatnią jego płytą post mortem. Byłaby epitafium godnym Mistrza.
Paweł Tryba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250820-johnny-cash-out-among-the-stars-epitafium-godne-mistrza-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.