Sześć lat. Sześć! Tyle przyszło nam czekać na nowy album Krzysztofa Ścierańskiego. Sideman tej klasy rzecz jasna nie siedzi nigdy bezczynnie. Tak tylko z grubsza co wirtuoz gitary basowej robił przez ten czas: współpraca z Krzakiem, koncerty z Markiem Bałatą, reaktywacja String Connection, okazjonalne koncerty z Laboratorium, występ na krążku uwielbianej przeze mnie kapeli Uda, że o solowych koncertach (także tych absolutnie solowych, kiedy miota się między basem a baterią elektronicznych przetworników) nie wspomnę. W ciągu tych sześciu lat pojawiła się też płyta The Colors. Miał też pan Krzysztof w tym czasie poważne problemy zdrowotne. Ale wyszedł z nich obronną ręką, nagrał kolejny krążek sygnowany własnym nazwiskiem czym sprawił prezent i fanom i sobie. Czemu sobie? Bo tym razem zawołany basista postanowił przypomnieć, że jego drugim instrumentem jest gitara. Po czterdziestu latach szycia na basie w najrozmaitszych konfiguracjach i konwencjach zrobił skok w bok.
Dobrze, że Ścierański postanowił zdradzić cztery struny dla sześciu (zresztą tak do końca nie zdradził, ścieżek basu nie oddał nikomu innemu) akurat teraz, kiedy bogate doświadczenie pozwala mu uniknąć pustej wirtuozerii. Bałem się, że będziemy mieli do czynienia z jazz-rockowa wersją „Satrianizmu” i „Vaiowania”, a jest zupełnie inaczej. „Night Lakes” nie ma nic wspólnego z bezmyślnym wymiataniem, Jest gustowne, wyciszone, a przy tym bardzo zróżnicowane. Całość jest ujęta w klamrę dwóch utworów wokalnych. W pierwszym, „Petite Fleur” śpiewa na soulową modłę czarnoskóry Regi Wooten. Zaś zamykający stawkę „Ołów” jest wyciągniętym z archiwum artysty (jak mi kiedyś zdradził w wywiadzie – bardzo bogatego) nagraniem live, pochodzącym z koncertu upamiętniającego ćwierćwiecze scenicznej działalności Ścierańskiego. Mistrz chowa się ze swoim basem trochę w tle, na pierwszy plan wysuwa się wokal Grażyny Łobaszewskiej i fortepian Zbigniewa Jakubka. Składu dopełniają inni starzy znajomi Ścierańskiego: Bernard Maseli na elektrycznym wibrafonie, Michał Dąbrówka na perkusji i Marek Napiórkowski na gitarze (a'propos, słyszeliście już jego ostatni album „Up”? Jeśli nie – polecam!). Prawdziwy dream team! Ale nie ma tu fajerwerków, wszystko służy podkreśleniu niewesołego tekstu Jana Wołka.
A wciśnięte między dwie piosenki instrumentalne meritum? Jest w czym wybierać! Cieszy też, że nie mamy do czynienia ze studyjną dłubaniną, gdzie artysta nagrywa absolutnie wszystko sam (tak powstała choćby poprzednia płyta Ścierańskiego „Directions”), a z zespołem. Zasadniczym jego trzonem są Michał Łyczek (klawisze), Michał Kobojek (saksofon) i Przemek Kuczyński (perkusja). Dzięki temu jest w tym graniu więcej powietrza i iskra, jaka może dać tylko interakcja dobrych muzyków. Choćby z nagranymi wcześniej śladami. Podoba mi się blues „Dedykacja”, Ścierański opisuje go w książeczce jako mający klimat Gary'ego Moore'a i rzeczywiście coś jest na rzeczy. Natomiast zagrany na basie „Menel Blues” faktycznie ma w sobie jakąś abnegację. Zupełnie nowego, lirycznego wyrazu nabrało „W niebiesiech”, nagrane niegdyś przez Ścierańskiego z Trebuniami-Tutkami. Na pewno zyskuje na szlachetności dzięki saksofonowi Kobojka. Jeszcze dostojniej, pejzażowo wręcz, brzmi utwór tytułowy. Kto tęskni za żywszym graniem – polubi „Coffee with Salt” i podszyte funkiem „Obsession”. „Summer 69” miało w założeniu – tak wynika z omówienia w booklecie – nawiązywać do rockowego grania przełomu lat 60tych i 70tych. Bo ja wiem? Po pierwsze temat to za obszerny, by ująć go syntetycznie w jednym kawałku, po drugie i tak wyszło fusion. Ale jest w tym numerze specyficzny, naiwny optymizm, który może się z epoką „flower power” kojarzyć. Pan Krzysztof nawet jako gitarzysta nie unika niskich rejestrów. Wyjątkiem jest nagrane na Fenderze telecaster „Telecountry” - kontrast potrzebny, nawet jeśli wymuszony specyficznym brzmieniem modelu gitary. Mamy też nieujęty w kompozycyjne ramy, spontaniczny „Blue Jam”. No i nie należy zapominać, że autor płyty zawsze deklarował się jako miłośnik klimatów latynoskich – daje tej fascynacji upust w utworze o wszystko mówiącym tytule „Evora”. Uff! Naprawdę, mnóstwo tu rozmaitych muzycznych tropów do ogarnięcia. Wspólnym mianownikiem dla nich jest z jednej strony jazz, a z drugiej – entuzjazm, słyszalna radość z grania. Tego nie da się podrobić. A gitarowa robota Ścierańskiego? Szlachetna w swojej powściągliwości.
Dojrzały, przemyślany album. Krzysztof Ścierański uznaje go za podsumowanie swoich muzycznych fascynacji, stylów, którymi nasiąknął przez lata grania i słuchania muzyki. Tylko niech się nie waży podsumowywać nim własnej kariery! Słychać, że jest w wybornej wykonawczej i kompozytorskiej formie, niech szybko bierze się za nowy materiał i nie każe nań czekać kolejne sześć lat!
Paweł Tryba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250784-krzysztof-scieranski-tym-razem-na-szesciu-strunach-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.