DOCUSOAP wciąż smakują. PARADOKUMENTY - nowa miłość Polaków

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Macie czasem dni, kiedy z różnych powodów nie musicie zrywać się rano do roboty, a lubicie, gdy coś brzęczy w tle? Bezrobotni zapewne aż zanadto znają to uczucie. Co można zrobić? Ano chwycić za królewskie berło na miarę szarego Kowalskiego - telewizyjny pilot. Do obiadu daleko, ale czeka Was inna zupka - dokumentalna...

Docusoap to na polskim gruncie stosunkowo nowy gatunek. Tzw. paradokumenty, czyli hybrydy telenoweli i dokumentu na dobre zadomowiły się w ramówkach telewizyjnych, a nawet zaczęły stanowić dla siebie konkurencję. Format znany na Zachodzie już od lat 90., dopiero w ciągu ostatnich lat na dobre rozkwitł nad Wisłą. Mimo, że pierwsza próba jego przeniesienia na polski grunt miała miejsce już wcześniej (wystarczy wspomnieć nieco zapomniany "Szpital dzieciątka Jezus" czy "Kawalerię powietrzną"), to dopiero teraz paradokumenty stały się powszechnie rozpoznawalnym (czyt. irytującym) produktem.

"Dlaczego ja?", "Trudne sprawy", "Pamiętniki z wakacji", "Szpital"... Lista popularnych seriali paradokumentalnych jest długa. Do tego stopnia, że nowy produkt wypiera nieco już bardziej wyświechtany. Warto w tym miejscu wspomnieć o - na swój sposób - kultowym "W-11", który był pionierem w dziedzinie docusoap na polskim gruncie, w dodatku o kryminalnym zabarwieniu. Policyjna telenowela wkrótce znika z anteny, choć mogłoby się wydawać, że na fali pozostałych paradokumentów przy deficycie seriali kryminalnych, będzie flagowym produktem TVN-u dla mało wymagających widzów. Natura jednak nie znosi próżni...

I tym to sposobem, każdy bezrobotny/skacowany/chory/cieszący się z dnia wolnego może w godzinach przedpołudniowych stać się uczestnikiem telewizyjnego maratonu. Odbiorcą telewizyjnej papki... pardon - zupki upichconej z opery mydlanej i pozorów rzeczywistości. Sztywne dialogi, kiepska gra naturszyczków lub aktorów piątego sortu (zainteresowani futbolem mogą znaleźć analogię do V ligi) i problemy godne najbardziej złośliwego mema (zagadnienia w stylu: "Wydaje mu się, że jest wampirem" albo "Irytują go śmierdzące skarpetki syna") - to znak rozpoznawczy nowej miłości Polaków, którym najwyraźniej nieco znudziły się tradycyjne opery mydlane.

Oczywiście można pukać się w głowę i załamywać ręce nad bezguściem Polaków. Warto jednak zerknąć na przysłowiową drugą stronę medalu. Zamiłowanie do śledzenia perypetii bohaterów docusoap (nawet, jeśli zmieniają się w każdym odcinku) jest spowodowane dosyć wiernym (jak na standardy telewizyjne) przedstawieniem realiów. Do tej pory wszelkie opery mydlane ukazywały nam studentów, którzy mieszkają w apartamentowcach, emerytów popijających dobre francuskie wino, ludzi, którzy mimo różnego statusu żyją na wysokiej stopie. Tymczasem paradokumenty pokazują przeciętnego Nowaka, który ma problemy z zapłaceniem raty za mieszkanie, studenta, którego nie stać na opłacenie stancji, panią Marysię przejętą drogimi cenami w supermarketach i rozrzutnością jej dzieci.

Widzowie odnajdują się w tym. Wreszcie mają poczucie, że telewizja ukazuje ich codzienne problemy, a nie uczuciową plątaninę spod znaku "Mody na sukces". Na ich tle, popularne opery mydlane sprawiają wrażenie jeszcze bardziej odrealnionych wytworów wyobraźni scenarzystów.

Dlatego "zupek" będzie jeszcze więcej. Jest popyt, musi być i podaż. A apetyt wzrasta w miarę jedzenia. Nawet, jeśli telewizyjna potrawa grozi niestrawnością.

Aleksander Majewski

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych