h_„Bóg w Hollywood” Łukasza Adamskiego nie jest książką o kinie stricte religijnym. Zestawienie opisanych w niej osób i filmów dla tych, którzy spodziewali się znaleźć tu „Ben Hura” i „Pasję”, może być zaskakujące, a nawet kontrowersyjne. Przeczytamy tu o świecie reżysera ćpuna, który szuka Jezusa na „ulicach nędzy”, o raperze rymującym o Bogu w rytmie karabinu AK47 i o księżach z Hollywood, walczących z czystym złem. Spotkamy wielkie gwiazdy kina, które dostrzegają inny, najgłębszy wymiar życia i nie boją się wyznać swojej wiary. Spotkamy twórców, którzy zmagają się ze swoją wiarą, dając temu wyraz na srebrnym ekranie w absolutnie bezprecedensowy: Alfreda Hitchcocka, Andy Warhola, Martina Scorsese, Abla Ferrarę, Terrence’a Malicka, Toma Shadyaca, Kevina Smitha. Poznamy hollywoodzki obraz walki z demonicznym złem, obraz katolickiego kapłana, a także pastora walczącego z karabinem maszynowym w dłoni o życie sudańskich dzieci. Zobaczymy, jak Hollywood mierzy się z czarnymi mitami Opus Dei i papieża Piusa XII._
Piotr ZAREMBA o książce BÓG W HOLLYWOOD. Recenzja
Prezentujemy fragment książki Adamskiego o aspektach religijnych w komedii.
Czy Bóg ma poczucie humoru?
(…)
Tego nie wiemy. Choć patrząc na świat możemy podejrzewać, że
Pan Bóg rozśmieszy niejednego z nas. Wiemy natomiast, że poczucie
humoru mieli wielcy intelektualiści w historii Kościoła. Gilbert
K. Chesterton napisał o św. Franciszku, że „językiem śmielszym
i wznioślejszym niż jakikolwiek współczesny myśliciel wyraził przekonanie,
że śmiech jest bardziej boski niż łzy”. Od czasu „Żywotu
Briana” Monty Pythona komedie dotykające kwestii religijnych odnoszą
większe sukcesy niż filmy stricte religijne. Przy okazji jednak
balansowanie na granicy satyry w kontekście kina dotykającego
spraw wiary jest zawsze niebezpieczne i może kończyć się skandalem.
Dla każdego jasne jest więc dlaczego najróżniejszej maści skandaliści,
potrzebujący jak ryba wody rozgłosu i kontrowersji, biorą
się za szyderstwo z Krzyża. Z drugiej jednak strony nie można nie
zauważyć, że filmowcy, którym zależy na szerzeniu chrześcijańskich
wartości, nie mniej chętnie sięgają po ten trudny gatunek. Komedia
doskonale się sprzedaje – zgodnie z zimną logiką showbizesu – nawet
w przypadku słabych recenzji komedie najczęściej królują w box
officach. A to powoduje, że spasieni producenci, wyglądający jak
nemezis Barton Finka, przełkną nawet chrześcijańską propagandę,
jeżeli zapewni im to, mówiąc Quentinem Tarantino, wystarczająco
dużo zadków w kinach.
Jak już pisałem w kilku miejscach tej książki, nie zamierzam
omawiać w niej tak znanych i szeroko zanalizowanych przez wielu
znamienitych krytyków filmów, jak Żywot Briana. Film brytyjskich
legend komedii jest wciąż niedoścignionym wzorem satyry zrealizowanej
z klasą i z zachowaniem norm przyzwoitości. Oglądając
dzisiejszych „szyderców”, których ostrze wątpliwej jakości humoru
uderza w chrześcijan, można jedynie z rozrzewnieniem przypominać
sobie sceny z opowieści o Brianie, żyjącym w tym samym czasie
co Jezus z Nazaretu. Film Monty Pytona nie był jednak tylko satyrą
na chrześcijan, ale również na Żydów i muzułmanów oraz kpiną
z demokracji, partii politycznych i wielu innych świętości świata
lat 70-tych i 80-tych. Niewielu twórcom udaje się dziś przełamać
poprawność polityczną i w równym stopniu kpić ze wszystkich
wyznań z taką klasą. Na palcach jednej ręki można policzyć filmowców,
którzy nie mają żadnych oporów, by łamać bezwzględnie
budowane przez lewicę normy poprawności, przypominające coraz
częściej zasady panujące w orwellowskim klasyku. Do takich filmowców
należą z pewnością libertarianie Matt Stone i Trey Parker,
którzy stworzyli South Park. W poprzedniej książce pisałem
już o kryptokonserwatyźmie tych błyskotliwych artystów, niesłusznie
traktowanych przez wielu jako jedynie tanich skandalistów.
6 Tytułowy bohater filmu Ethana i Joela Coenów, grany przez Johna
Turturro.
Szokujące wyznanie człowieka prawicy? Zainteresowanych moim stanowiskiem odsyłam do „Wojny światów w popkulturze”. Zanim jednak przejdę do głównego dania tego rozdziału, czyli filmu „Dogma” Kevina Smitha, który w swoim czasie wzbudził niemałe kontrowersje, a mimo kilku iście heretyckich scen prezentuje pozytywny wymiar chrześcijaństwa (co ty piszesz, Adamski?!), chciałbym przybliżyć dwie komedie, kipiące niczym Etna chrześcijańskimi wartościami. Niestety, pierwsza z nich to film kompletnie w Polsce nieznany. Dlaczego? Powodów jest kilka.** Najważniejszy jest taki, że jest to niestety zaskakująco źle zrealizowany film. Jednak jest przepełniony chrystusowym duchem i gra w nim, znany choćby z Mechanicznej pomarańczy Stanleya Kubricka, mistrzowski jak zwykle Malcolm McDowell.
Niezależny obraz Pozywając diabła z 2011 roku wywołał falę zachwytu
w wielu chrześcijańskich mediach w USA. Krytycy filmowi
takich gazet jak „The Christian Post” nazwali go skrzyżowaniem
Listów starego diabła do młodego C.S Lewisa z Ludźmi honoru. Film
stał się hitem wśród protestanckich pastorów, którzy do dziś organizują
jego pokazy w swoich parafiach. Niektórzy porównują go
nawet do Pasji Mela Gibsona, bowiem przyciąga do kin zarówno
chrześcijan, jak i niechrześcijan. Na dodatek odnotowano po seansie
zachwyty wśród ludzi niewierzących. Znany chrześcijański pisarz
Philip Yancey napisał, że film pokazuje, iż chrześcijanie potrafią
znakomicie sprzedać swoje idee. Reżyserem obrazu jest Tim Chey,
który przyznaje, że sam niegdyś przeżył nawrócenie. „Wielu ludzi
mówi nam, że film otworzył im oczy na działanie diabła. Mamy
nawet świadectwo pary, która po 17 latach trudnego małżeństwa
postanawia się rozwieść. Po obejrzeniu filmu postanawiają uratować
swój związek. Znamy również przypadek ateisty i członka gangu,
którzy po filmie postanowili otworzyć swoje serca przed Jezusem.
Niesamowite” – mówił filmowiec.
Czy takie nawrócenie po seansie Pozywając diabła jest możliwe? Oglądając film Cheya, kilka razy zadawałem sobie to pytanie. Życie i kariera Cheya przeniknięta jest chrześcijaństwem. Amerykanin azjatyckiego pochodzenia, absolwent Harvardu, pracował przez dwa lata jako prawnik specjalizujący się w sprawach showbiznesu (prawo autorskie, podatki etc). Jednocześnie jako oddany ewangelik służył pomocą więźniom czy samotnym w domach starców. Jednak to nie prawo było jego przyszłością. Po skończeniu USC Film School zadebiutował w 1997 roku ciekawym obrazem Fakin’ Da Funk, opowiadającym o Chińczyku dorastającym w murzyńskiej dzielnicy. W filmie zagrała legenda afroamerykańskiego kina, Pam Grier, która chwilę potem reaktywowała (niestety na krótko) swoją karierę, przyjmując główną rolę w Jackie Brown Quentina Tarantino. Film Cheya zdobył kilka nagród na amerykańskich festiwalach filmowych. Za zrealizowany w 2002 roku Gone reżyser otrzymał natomiast prestiżową nagrodę Spirit of the Independent dla najlepszego reżysera roku. Po wielkim międzynarodowym sukcesie Pasji Mela Gibsona, Chey nakręcił dokumentalny Impact: The Passion of the Christ, traktujący o wpływie, jaki miał na ludzi przełomowy film Gibsona. W tym filmie pierwszy raz tak jawnie podkreślił swoje przywiązanie do nauk Jezusa z Nazaretu. Ten wiecznie niezależny filmowiec najbliżej Hollywood znalazł się realizując film The Genius Club ze Stephenem Baldwinem i Tomem Sizemorem. Film nie miał chrześcijańskiego przesłania, choć krytycy dopatrzyli się w nim piętna poglądów reżysera. Niestety, obraz nie zachwycił ani widzów, ani krytyków i przepadł po kilkunastu dniach wyświetlania w kinach. W końcu w 2011 roku reżyser wpadł na z pozoru genialny w swojej prostocie i może nawet absurdalności pomysł. Napisał scenariusz o procesie sądowym przeciwko… Szatanowi.
Film opowiada o młodym prawniku Luku O’Brienie, który
pewnego dnia postanawia pozwać Szatana o 8 bilionów dolarów.
Na tyle Luke wyliczył sumę, jaką Książę Ciemności jest winny ludziom
za szkody, które wyrządził im przez wieki. Niespodziewanie
Szatan pojawia się w sądzie i staje do walki z prawnikiem. W sądzie
pojawiają się zarówno przeciwnicy jak i zwolennicy diabła. Jedni
są komiksowymi (jasełkowymi, jakby powiedział znany polski kapłan)
wrogami chrześcijaństwa, inni są w sposób widoczny przepojeni
złem. Telewizja „Legal TV” ogłasza wydarzenie „procesem
stulecia” i transmituje proces na cały świat. Szatan wynajmuje dziesięciu
najlepszych prawników globu, którzy mają mu pomóc wygrać
sprawę. Każdy z nich wygląda jak prawnik korporacji tytoniowych
z filmu Informator albo jak… podwładny króla nowojorskich prawników
o twarzy Ala Pacino z Adwokata diabła.
Dobry pomysł na film? Wręcz błyskotliwy. Bardzo długo polowałem na DVD z tym filmem, po tym jak o nim przeczytałem w amerykańskiej prasie. Niestety, ostatecznie seans okazał się w sporej części rozczarowaniem. Film jest źle wyreżyserowany, fatalnie zmontowany i totalnie położony przez aktorów. Jedyni, którzy błyszczą na tle amatorów, to Malcolm Mcdowell jako Szatan i Tom Sizemore w roli przezabawnego komentatora „Legal TV”. W gruncie rzeczy trudno być zaskoczonym faktem, że McDowell stanął na wysokości zadania i doskonale wcielił się w demiurga zła. W rolę Złego wcielali się najwięksi aktorzy Hollywood, tacy jak Robert de Niro (Harry Angel), Al Pacino (Adwokat diabła), Jack Nicholson (Czarownice z Salem), Gabriel Byrne (I stanie się koniec), Harvey Keitel (Mały Nicki), Viggo Mortensen (Armia Boga) czy Peter Stormare (Consatntine). McDowell plasuje się na tej diabelskiej liście bardzo wysoko. Smaczku sprawie dodaje fakt, że Brytyjczyk również wyprodukował ten niezależny film, by udowodnić, że może zagrać diabła lepiej niż Al Pacino w Adwokacie diabła. Można śmiało stwierdzić, że co najmniej mu dorównał. Niestety, fatalna rola Barta Bronsona jako Luke’a, która przypomina dokonania pewnych braci z polskiego serialu o miłości na literę „m”, rozłożyła i tak kiepsko wyreżyserowany film. Szkoda, bo Chey miał okazję stworzyć wysmakowaną komedię. Niemniej jednak kilka scen w filmie zapada w pamięć i może zmienić percepcję na sprawy religii, szczególnie młodych widzów. Podstawowym przesłaniem filmu jest przypomnienie, że „największą sztuczką diabła było wmówienie ludziom, iż on nie istnieje”. Luke początkowo pozywa Szatana z powodu swojego cierpienia po stracie matki, którą zabił pijany kierowca. Młody prawnik powoli traci też wiarę. Czy chce się przekonać, że uosobione zło istnieje? Dopiero stanięcie twarzą w twarz z diabłem, który wmówił milionom, że go nie ma – jak Boga w narracji Gagarina – zmienia jego podejście do życia.
W Przejrzeć Harry’ego Woody’ego Allena prawnicy znajdują się w szóstym kręgu piekielnym. Oglądając Suing the Devil można zrozumieć dlaczego. W jednej z najzabawniejszych scen filmu sztab prawników zgłasza sprzeciw, gdy Luke nazywa Szatana Szatanem. „On jest upadłym aniołem” – krzyczy prawnik. Szkoda, że cały film nie jest przepełniony podobną ironią. Jednak można w nim odnaleźć kilka scen trafiających w samo sedno. Chey, nieraz w łopatologiczny sposób, ale za to ciekawie wypełniony przez grę McDowella, chce uświadomić widzom skąd bierze się zło. Podczas mowy otwarcia Luke przekonuje ławę przysięgłych, że każdy problem świata pochodzi od Szatana. Kłamstwo, kuszenie i zdrada napędza dzisiejszy świat i pojawiło się wraz z wężem, który namówił Ewę do zerwania owocu z drzewa poznania dobra i zła. „Jeśli świat zmierza wprost do piekła, to ja równie dobrze mogę na powierzchnię świata wydobyć demony. Mogę obnażyć Szatana” – mówi młody prawnik. Czy Luke chce obnażyć Szatana by zniszczyć jego reputację? Czy chce go upokorzyć w oczach świata? Nie. Szatan z szelmowskim uśmiechem na twarzy paraduje niczym celebryta przed gmachem sądu. On chce, by ludzie wiedzieli jak pociągające może być zło. Luke pragnie przypomnieć ludziom o tym, o czym zapomnieli w ostatnich wiekach. „Pierwsza mowa szatana do rodu ludzkiego / Zaczęła się najskromniej, od słowa: dlaczego?” – pisał Adam Mickiewicz. Taką taktykę przyjmuje Szatan siedzący na ławie oskarżonych. Szatan kwestionuje więc miłość Boga do człowieka, sugerując, że człowiek jest jedynie niewolnikiem Stwórcy. On natomiast daje mu wszelkie dobra. Za co? A tylko za duszę, która trafi do któregoś z kręgów piekielnych, niekoniecznie tych od Woody Allena. Szatan pogrywa sobie z Bogiem. Ba, nawet upewnia się, że każdy ze sztabu jego prawników wierzy w istnienie Boga. Satysfakcja z przekabacenia człowieka wierzącego jest o wiele większa niż z ateisty. Nieprawdaż?
„Istnieją dwa równe i przeciwne sobie błędy, które mogą być popełnione przez ludzkość odnośnie demonów. Pierwszy, to niewiara w ich istnienie. Drugi, to wierzyć i być aż zanadto i niezdrowo nimi zainteresowanym” – pisze C. S. Lewis w arcydziele Listy starego diabła do młodego. Szatan ma plan, by w sądzie powolutku rozbijać argumentację Luke’a i wpływać na milionową widownię, jaką gwarantuje mu telewizja. Nie przez przypadek stary diabeł pisał do Piołuna: „Doprawdy najpewniejszą drogą do Piekła jest droga stopniowa – łagodna, miękko usłana, bez nagłych zakrętów, bez kamieni milowych, bez drogowskazów.” Kilka starć Książę Ciemności rzeczywiście wygrywa, dopóki Luke nie wyciąga z rękawa najważniejszego asa. W jednej ze scen do Szatana podchodzi młody człowiek, który chwali się, że kocha zespół Kiss. Szatan w pogardą odpycha go i mówi, że zawsze wolał Toma Jonesa. Sarkastyczne poczucie humoru i znakomity nastrój diabła znikają w momencie, gdy młody prawnik zaczyna mu czytać Pismo Święte. Ewangelik Chey zdaje się nam mówić: wystarczy wiara i Jezus Chrystus by pokonać Szatana. Wystarczy Słowo Boże by zetrzeć w pył pychę upadłego anioła, który chciał decydować o tym, co jest dobre, a co złe i tym samym pragnieniem zaraził ludzi.
Pozywając diabła miejscami jest filmem błyskotliwym. Gdyby
realizował go sprawniejszy reżyser, a reszta aktorów grała choćby
w połowie tak jak McDowell, to mielibyśmy jedno z najdoskonalszych
filmowych narzędzi do ewangelizacji. Film Cheya na dodatek
jest pozbawiony typowego dla filmów o szatanie napuszenia albo
grozy. Ewangelicki reżyser bezpretensjonalnie szydzi sobie z diabła.
Nieczęsto można to oglądać w kinie. Jedynie w South Park zrobiono
z szatana geja, który sypia z Saddamem Hussainem. Warto by było
zobaczyć minę jakiegoś satanistycznego muzyka podczas seansu
tego obrazu. Dlatego tak ciężko jest mi pogodzić się z położeniem
tego materiału. Mimo wszystko należy odnotować istnienie tego filmu.
Stanowi on odtrutkę na powszechną relatywizację, jaka dotyka
dzisiejszy świat. I chyba to jest największa siła komedii Cheya.
Szkoda, że Pozywając diabła nie zrealizował choćby Tom Shadyac. Choć reżyser jest raczej daleki od wzorowego chrześcijanina, to przez jego najważniejsze filmy temat wiary dosyć mocno się przewinął. W jednym z wywiadów ten specjalista od wysokobudżetowych komedii powiedział, że największy wpływ na jego karierę filmową miał Jezus Chrystus. Można polemizować z tym poglądem, patrząc na obrazy, jakie Shadyack zrealizował. To on jest autorem dosyć prymitywnych, aczkolwiek bardzo zabawnych komedii z Jimem Carreyem: Ace Ventura. Psi detektyw, Kłamca, kłamca czy Gruby i chudszy z Eddie Murphym. Gdy Hollywood zamknął Shadyaca, który swego czasu był najmłodszym autorem żartów legendarnego Boba Hope’a, w szufladce z napisem „slapstick”, ten zaskoczył krytyków i swoich fanów. Jego wzruszający, biograficzny Patch Adams, traktujący o lekarzu pomagającym śmiertelnie chorym dzieciom, zwiastował nadchodzącą dojrzałość reżysera. W 2003 roku komik nakręcił Bruce’a Wszechmogącego, po którym mógł już śmiało powiedzieć, że Jezus jest dla niego inspiracją. Zarówno Bruce…, jak i zrealizowany cztery lata później Evan wszechmogący spowodowały, że twórca zaczął być postrzegany jako „chrześcijanin w Hollywood”. Niestety, ten stan nie trwał długo. W 2007 roku Shadyac doznał bardzo poważnego wypadku na rowerze, który spowodował, że znalazł się w stanie śmierci klinicznej.
„Opuściłem ciało i obserwowałem, jak lekarze przywracają mnie do życia” – powiedział po wyjściu ze szpitala. Do dziś ma on światłowstręt i problem z hałasem, który fatalnie wpływa na jego samopoczucie. Niewiele jest gorszych rzeczy, które mogą dotknąć reżysera filmowego. Wypadek tak bardzo zmodyfikował jego percepcję, że postanowił kompletnie zmienić swoje życie. Rozdał większość pieniędzy, za które ufundował m.in. schronisko dla bezdomnych, sprzedał willę w Pasadenie i przeprowadził się do małego mieszkania w Malibu. Pozbył się też prywatnego odrzutowca. Natomiast przyjmując propozycję wyreżyserowania remake’u przepięknego francuskiego filmu „Nietykalni”, zrezygnował z milionowej gaży. Za wyreżyserowanie filmu wziął najniższą stawkę, jaka obowiązuje w Hollywood, czyli… nieco ponad 200 dolarów. Nietypowa to sytuacja dla człowieka z samego jądra przemysłu rozrywkowego. W 2010 roku Shadyac zrealizował dokument I Am, opowiadający o jego przemianie. (…)
Shadyac jeszcze przed wypadkiem zrealizował dwie komedie
nie tylko wychodzące wprost od chrześcijaństwa, ale również pokazujące
samego Pana Boga. W Stwórcę wcielił się jeden z najwybitniejszych
amerykańskich aktorów, Morgan Freeman. Sam aktor
nie jest osobą specjalnie wierzącą i często odpływa w przedziwne
konstrukcje myślowe, mogące być odebrane jako infantylne. W wywiadzie
dla CNN Freeman przekonywał na przykład, że sam jest
Bogiem, bowiem Bóg żyje w każdym człowieku. Niemniej jednak
Freeman z pełnym zaangażowaniem oddał na ekranie mądrość,
dobroć i wielkość Stwórcy. Oglądając tu dwukrotnego zdobywcę
Oscara, można sobie wyobrazić że Pan Bóg rzeczywiście emanuje
takim ciepłem i miłością. O ile Bruce wszechmogący z Jimem Carreyem
był dosyć banalną komedią o dziennikarzu telewizyjnym,
który pragnie być Bogiem, a Stwórca daje mu niespodziewanie
możliwość opiekowania się światem przez kilka dni, o tyle nakręcony
4 lata później sequel Evan wszechmogący dotyka już tematów
stricte biblijnych. Film jest do dziś najdroższą komedią w historii
kina. Jej budżet wyniósł 175 milionów dolarów. Evan… opowiada
o byłym dziennikarzu Evanie Baxterze (w pierwszym filmie była
to postać drugoplanowa), który porzuca ukochany zawód i wkracza
na drogę polityczną. Baxter wygrywa wybory do Kongresu hasłem
o zmianie świata. Wraz z piękną żoną i dwoma synami przeprowadza
się do Waszyngtonu, gdzie szybko wpada w tryby polityki
z jej wszystkimi ciemnymi stronami. Wydaje się, że bardzo szybko
jego hasło o przemianie świata zostanie jedynie pustym sloganem,
który będzie trzeba odkurzyć przed następną kampanią wyborczą.
Jednak już od pierwszego dnia nowego życia Evan jest wystawiony
na dziwne „zbiegi okoliczności”. Bez przerwy prześladuje go liczba
614. O 6:14 dzwoni jego ustawiony na godzinę siódmą budzik. Dostaje
też waszyngtońską rejestrację samochodową z numerem 614.
Pewnego dnia Evan znajduje pod drzwiami paczkę z „przedpotopowymi” (dosłownie) narzędziami. Zauważa też, że zaczynają do niego lgnąć zwierzęta. W końcu objawia mu się Bóg, który każe mu zbudować… Arkę Noego. Bardzo szybko potraktowanie czarnoskórego przybysza jak wariata zamienia się w przerażającą Evana potrzebę pogodzenia się z losem. Ma to miejsce szczególnie po tym, gdy sprawdza, co znajduje się w 6 rozdziale, 14 wersie Księgi Rodzaju: „Ty zaś zbuduj sobie arkę z drzewa żywicznego, uczyń w arce przegrody i powlecz ją smołą wewnątrz i zewnątrz.” Evan, jako współczesny Noe, musi zbudować arkę by uratować Amerykanów, którzy przestali wierzyć w realną obecność Boga. Zaczyna więc mieć problemy na Kapitolu (zwierzęta wpadające przez okno mogą być problemem dla innych kongresmenów ) i w domu. Żona uważa, że Evan wpadł w wielkie tarapaty emocjonalne i potrzebuje pomocy terapeutów. Jego rosnąca w zastraszającym tempie broda i niemożność pozbycia się łachmanów Noego powodują, że kongresmen staje się gwiazdą mediów z całego kraju, które transmitują budowę arki przez zwariowanego polityka i jego dwóch synów. Evan wszechmogący nie jest filmem o równie błyskotliwym potencjale co Pozywając diabła. Nie zbliża się też do niegrzecznych, balansujących na granicy obrazy komedii z chrześcijaństwem w tle.
Evan wszechmogący to zupełnie bezpretensjonalna komedia, przepojona
najprostszym chrześcijańskim przesłaniem. Wpisuje się ona
w ludową mądrość amerykańskich protestantów, którzy kochają
dowcipy w stylu: „Chcesz rozśmieszyć Boga, to powiedz mu o swoich
planach” (ta maksyma pojawia się zresztą w rozmowie Boga
z Evanem). W tym leży jej piękno. Shadyac opowiada nie tylko
o zmaganiu się człowieka z przeznaczeniem, ale również eksponuje
rodzinne wartości. Żona Evana po rozmowie z kelnerem (zgadnijcie
czyją ma twarz?) zdaje sobie sprawę z tego, czym w rzeczywistości
jest małżeńska przysięga oddania i wierności. Jego synowie wolą
pomagać obśmiewanemu przez miliony widzów ojcu w budowaniu
arki, ciesząc się, że mogą spędzać z nim czas. Evan, zarówno jako
dziennikarz, jak i polityk był zawsze dla nich nieobecny. Komedia
zrealizowana przez człowieka, który niedługo po jej premierze oddał
prawie cały majątek na skutek przeżyć, jakich doświadczył, w bardzo
dobitny sposób pokazuje zależność człowieka od Boga. W czasach
wspieranego przez największe media hedonizmu, relatywizmu
moralnego i prymitywnie pojętego racjonalizmu dostajemy doskonale
zrealizowaną (istnieje 175 milionów powodów by zachwycać
się wizualną stroną tego filmu) prostą historię, która pokrzepia serca.
Przepraszam za dosyć prosty opis tego obrazu, ale staram się
wczuć w jego klimat. Evan wszechmogący przekazuje bardzo prostą
prawdę życiową: ufajmy Bogu, nie idźmy na kompromisy ze złem
i pielęgnujmy więzy rodzinne. Pamiętajmy, że Bóg nas kocha i nawet
jeżeli nie rozumiemy początkowo Jego decyzji, to powinniśmy
je przyjąć z otwartym sercem i umysłem.
Cały film jest przesiąknięty prostym i zarazem uroczo pozytywnym przesłaniem. Nie ma w nim żadnej głębokiej teologii. Czy to jednak może być zarzut? W żadnym razie.
(…)
——————————————————————————
Książkę autorstwa Łukasza Adamskiego „Bóg w Hollywood”(+DVD), można kupić w naszym portalowym sklepie wSklepiku.pl.Polecamy!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250728-bog-ma-poczucie-humoru-fragment-ksiazki-bog-w-hollywood