ŚWIATŁO SIĘ MROCZY. Lancelot w kosmosie. NASZA RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

„Światło się mroczy” to pierwsza powieść George’a R. R. Martina, jeszcze z 1977 roku, osadzona w tym samym świecie, co kilka innych opowiadań, z „Pieśnią dla Lyanny” na czele. To jedyna „pełnometrażowa” powieść z tego uniwersum, wzbogacona zresztą o całkiem obszerny słownik fantastycznych pojęć, dzięki któremu nie pogubimy się w tym kosmosie. Chociaż, biorąc pod uwagę, że akcja nie wykracza poza jedną planetę, trudno się pogubić…

Czy warto poświęcić czas na lekturę? Z pewnością, choć jeśli poszukujemy w SF paradygmatu racjonalnego (Lem) albo metafizycznego (Dick), to się zawiedziemy. Wyróżnia ją wyrazisty klimat melancholii, nostalgii za przeszłością (choć science fiction to raczej „nostalgia za przyszłością”), ale poza tym powieść Martina to dość typowa space opera, która w momencie powstania była już retro, a co dopiero dzisiaj. W końcu Złota Era SF to lata czterdzieste i pięćdziesiąte… Ech, w powieści ludzie śmigają po kosmosie szybciej od światła, ale problemy np. ze zdrowiem mają takie same, no i nawet Internetu w całej galaktyce nie mają, koniec świata, trzeba latać na zapyziałe planety i w pocie czoła przeszukiwać komputerowe banki danych. Na dodatek Martina nie tyle interesują specjalnie fantastyczni Obcy („Gra o Tron” też się toczy raczej wśród ludzi niż nie-ludzi), co człowiek w zderzeniu z innymi kulturami i cywilizacjami. W tej powieści autor wymyślił sobie (choć mam wrażenie, że nie do końca wymyślił) kulturę Kavalarów i zderzył ją z indywidualistyczną kulturą zachodu. Oto niejaki Dirk t’Larien zostaje wezwany przez swoją dawną ukochaną i leci na planetę Worlorn. Ukochana jest już żoną przedstawiciela innej kultury (Dumnego Kavalaanu), gdzie różne więzi międzyludzkie postrzega się jako naprawdę nierozerwalne, czego Dirk pojąć nie może. Ale też nie istnieją w niej, oczywiste dla nas, nieformalne więzi miłości czy przyjaźni, a przynajmniej nie ma słów na ich określenie - czego pojąć nie może tym bardziej. O dziwo, owe więzi formalne nakładają dużą odpowiedzialność, a także – jako role społeczne – nadają sens egzystencji. Braterska więź między mężczyznami jest silniejsza niż związek między mężczyzną a kobietą (i kompletnie pozbawiona akcentów erotycznych). Kobiety mają gorzej, mąż musi się nią dzielić z mężczyznami ze wspólnoty czy raczej „schronienia”.

Zatem bohater ma dylemat – porywać ukochaną z tej opresyjnej, ale i bezpiecznej wspólnoty czy nie? Ona sama zaakceptowała obecny stan rzeczy, na swój sposób kocha męża, a ten zapewnia jej opiekę i obronę także przed różnymi kavalarskimi twardogłowymi… Na dodatek mąż jest osobą szlachetną, wykształconą i jako historyk odkrył przyczyny powstania takiej kultury (epidemie i inne zarazy).Mamy więc wariant ze smutnej historii Lancelota, Ginewry i króla Artura, tyle że w kosmicznych dekoracjach. Miłośników akcji powieść może wręcz zirytować nadmiernym psychologizowaniem – chociaż, jeśli uzbroją się w cierpliwość, nie będą rozczarowani i doczekają się odpowiedniej dawki malowniczych pościgów i ucieczek (bohaterowie podpadną najbardziej konserwatywnej frakcji), a nawet pojedynków laserowych.

Uroku powieści dodaje klimat nostalgii za przeszłością, jej akcja toczy się setki lat po rządach Imperium Federalnego (które było w rzeczywistości nie było imperium, a raczej „demokratyczno-socjalistyczno-cybernetyczną biurokracją” z siedzibą w… Genewie). Miejsce akcji powieści, planeta Worlorn, gnała sobie przez kosmos, na jakiś czas zbliżając się do układu gwiezdnego. Umożliwiło to jej terraformowanie, ale teraz nieubłaganie opuszcza ona układ gwiezdny i zmierza w otchłań kosmosu (jednym słowem „winter is coming”). Dotychczasowi mieszkańcy, którzy zasiedlili ją, przybywając z innych planet, również dawno dali nogę. W jednym z miast hulający wiatr tworzy jakieś upiorne symfonie pustki (co jest celowym zabiegiem pewnej kompozytorki), w innym działa tylko sztuczna inteligencja, co tylko podkreśla bezludność milionowej metropolii. Tworząc ten „klimat ruin”, Martin inspirował się ponoć Tolkienem, ale i… opowieściami rodzinnymi – dla rodziny jego matki, świetnie prosperującej, końcem „złotego wieku” był Wielki Kryzys, w efekcie którego drastycznie zubożała.

Jest w powieści to, co w każdej dobrej SF – ukazanie inności, zderzenia kultur, co służyć ma spojrzeniu na nas z innej perspektywy. Wędrówka po opustoszałych miastach Worlornu powinna zaspokoić fantastyczny głód inności. Ostrzegam – miasto Kryne Lamiya stoi całkiem wysoko w kategorii „najbardziej depresyjne miasto w science fiction”; pokonanie podczas pobytu w nim doła-giganta okazuje się dla bohatera trudniejsze niż walka z różnymi ścigającymi go bad guys. W finale jest on mądrzejszy, ale na pewno nie szczęśliwszy. W końcu sama historia o Lancelocie i Ginewrze jest raczej smutna i tragiczna niż romantyczna (podobnie jak ta o Tristanie i Izoldzie), o czym Martin na szczęście wie, a główny bohater musi się dopiero przekonać.

Sławomir Grabowski

George R. R. Martin, Światło się mroczy (Dying of the Light). Tłum. Michał Jakuszewski. Zysk i S-ka, Poznań 2013 (II wyd.)

------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------

Książki autorstwa George'a R.R. Martina można szybko i tanio kupić w naszym portalowym sklepie wSklepiku.pl.Polecamy!

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych