Odmłodzone karmazynowe dinozaury w Warszawie. Relacja z koncertu

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Wybierając się na koncert The Crimson ProjeKCt do warszawskiego Palladium trochę obawiałem się konfrontacji najważniejszego zespołu z czasów mojej młodości chmurnej i durnej z rzeczywistością. Zespołem tym był King Crimson, słuchając którego miało się mile łechtające próżność poczucie, że nie słucha się wyłącznie banalnego rocka, ale ambitnego miksu tegoż z klasyką, jazzem i awangardą.

„Starless” słuchałem setki razy i za każdym razem odlatywałem w kosmos. Zespół kojarzony był początkowo z rockiem progresywnym, po paru pierwszych płytach jednak pozbył się charakterystycznego dla tego nurtu patosu (na dobre czy złe), w latach osiemdziesiątych zastępując go neurotyczną atmosferą. W latach dziewięćdziesiątych dodał do tego niesamowitą melancholię, nie rezygnując z połamanych rytmów. Tej filozofii grania przyświeca, zdaje się, kontrast pomiędzy elementem „discipline” a „indiscipline” – w repertuarze King Crimson utwory o obsesyjnie powtarzanych frazach kontrastują z różnego rodzaju dysonansami i pozornym bałaganem. Rzewne granie w nieprzewidzianym momencie przechodzi we wściekły łomot, porządek zmienia się w chaos, ballada z innego świata w łomot a’la Nine Inch Nails. Dodajmy do tego jazzopodobne improwizacje i awangardowe wycieczki, które w większej ilości byłyby zapewne niestrawne. Kiedyś było coś z Wagnera, teraz – z Bacha. Mózg ma niezły rebus do ułożenia, czasem porządek i chaos docierają do niego jednocześnie – nic dziwnego, że dopiero po oswojeniu się z taką muzyką słuchanie jej sprawia jej przyjemność. Albo i nie. Cóż, mi sprawiło. Oksymoron „uporządkowany chaos” jest trochę banalny, ale może najlepiej oddaje charakter tej muzyki. Podobać się też mogło, że lider – Robert Fripp – nie jest typowym rockowym frontmanem, nie jest nawet wokalistą – tych trochę się przewinęło, zanim Adrian Belew na dobre się zadomowił od lat osiemdziesiątych. Fripp to taki mózg, tworzący w głowie te kompozycje z kosmosu, a może i spoza kosmosu.

tytuł
tytuł

The Crimson ProjeKCt powstał z aprobatą Frippa – w jego składzie znajduje się trzech regularnych członków King Crimson (Adrian Belew, Pat Mastelotto, Tony Levin) plus trzy nowe twarze. Albo inaczej – tworzy go podwójne trio: Stick Men (Levin, Mastellotto, Markus Reuter) i Adrian Belew Power Trio (Belew, Tobias Ralph, Julie Stick). Obecność kobiety (Julie Stick) w „crimsonowym” zespole może trochę zaskakiwać – do zespołu przylgnęła etykieta muzyki „rozumowej”, nie uczuciowej – a też płeć piękna na koncercie stanowiła zdecydowaną mniejszość. Miło było poczuć wspólnotę ludzi, których kręci takie intelektualne łojenie, bo rodzina i znajomi patrzą jak na wariata, gdy taki spokojny osobnik jak ja, nie znoszący techno, rapu i metalu, zapuszcza „Vrooom” i jest w siódmym niebie.

Koncert zaczął dźwiękowy pejzaż (soundscape) Markusa Reutera, przypominający późniejsze dokonania Frippa. Reuter nawet stoickim zachowaniem i wyglądem podejrzanie przypomina lidera King Crimson, a sam mistrz uczył go repertuaru tego zespołu. Następnie Mastelotto zabębnił „B’Boom”, który płynnie przeszedł w „Thrak” z wydłużoną częścią środkową. Stopniowo wyłonił się cały The Crimson ProjeKCt i kupił publiczność „Dinosaurem”, który od biedy można uznać za przebój King Crimson. ”I’m a dinosaur, somebody’s digging my bones”, zespół kpił ze swej wiekowości w roku 1995, a co dopiero teraz… Cóż, nowe twarze trochę zespół odmłodziły. Adrian Belew (czyżby pod nieobecność poważnego Frippa?) próbował robić trochę rockowego show, choć wyglądało to jak kpina z takiego pozerstwa – na przykład wtedy, gdy za pomocą wiertarki wydobywał z gitary piskliwe dźwięki. Belew nadaje się na rockowego frontmana mniej więcej tak samo jak Woody Allen, ale ma dystans do siebie i lubi się wygłupiać. Zagrali dużo, ponad 20 kawałków (wcale nie najkrótszych), koncert trwał dwie i pół godziny. Kilka utworów pochodziło z płyty „Thrak”, dużo z lat osiemdziesiątych (ok., lubię je… ale te z lat siedemdziesiątych wolę, może niektóre są bardziej siermiężne, ale i mają w sobie więcej magii), zwłaszcza z płyty „Discipline” (pięć kawałków). Lata siedemdziesiąte reprezentowały instrumentalne „Larks’ Tongues in Aspic, Part II” i „Red” – zagrane na żywo robią niesamowite wrażenie, a sala reagowała na nie wyjątkowo entuzjastycznie. Najstarszym kawałkiem był „In the Court of the Crimson King” pochodzący z legendarnej pierwszej płyty King Crimson – Adrian Belew zaśpiewał solo na bis zwrotkę tego nieśmiertelnego utworu, esencji art rocka. Natomiast jeśli chodzi o dekadę lat zerowych (płyty „The ConstruKCtion of Light” i „Power to Believe”) – nic, zero. Przyczyny dla mnie niejasne, płyty te bardzo uwielbiam, mają nowoczesne, energetyczne i inteligentne brzmienie.

Zamiast tych najnowszych utworów, jakoby po to, by przypomnieć o tym, że The Crimson ProjeKCt to nie tylko King Crimson, zaproponowano nam kilka kompozycji z repertuaru wspomnianych Adrian Belew Power Trio czy Stick Men. Milsze dla ucha zdały mi się kompozycje tria Belewa (zwłaszcza te enigmatycznie zatytułowane „b” i „e”, gdzie ucho mogło się „zaczepić” na jakichś frazach), natomiast kompozycje Stick Men to już awangarda totalna. Tony Levin zagrał na „chapman stick”, który w oczach laika wygląda na sam gryf od gitary i dobywał z niego dziwne dźwięki, a wtórował mu Mastelotto grający smyczkiem na… talerzu perkusyjnym („Open. Part 3”). Właściwie kawałki każdego tria mogłyby znaleźć się w repertuarze King Crimson. Znalazł się też „Ognisty Ptak” Strawińskiego i coś z repertuaru Roberta Frippa („Breathless”), a Mastelotto i Ralph stoczyli fascynujący pojedynek na perkusje.

Fani, którzy nie zjawili się tam przypadkowo, z pewnością byli ukontentowani i doskonale wiedzieli, czego oczekiwać. Niemniej lekka wtopa ze zbyt wczesnymi oklaskami w połowie utworu „Dinosaur” wprawiła mnie w lekkie zdziwienie – cóż, najwyraźniej kilkusekundowa pauza potrafi każdego zdezorientować. Po powrocie do domu zapuściłem jeszcze „Starless” (cóż, tego nie zagrali) i zacząłem muzyczne poszukiwania, zdumiony bogatą dyskografią Adrian Belew Power Trio i innych satelickich projektów – rock progresywny (z braku lepszej etykiety) wcale nie umarł i nie musi oznaczać wielkiej pompy. Cóż, King Crimson to więcej niż zespół, to instytucja (założone przez Frippa fir „Discipline Global Mobile”)i filozofia grania. The Crimson ProjeKCt. Warszawa, Palladium, 19.03.2014.

Adrian Belew, Pat Mastelotto, Tony Levin, Markus Reuter, Julie Stick, Tobias Ralph.

Sławomir Grabowski

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych