W rozmowie ze znajomą ostatnio padło dziwne stwierdzenie - a mianowicie: matką wszystkich grzechów jest pycha. Potem minęło dni - jak to się w baśniach mówi - mało wiele, o tym stwierdzeniu zapomniałam. I nie pamiętałam o nim aż do momentu, w którym obejrzałam “Adwokata” duetu McCarthy-Scott.
Pogranicze Meksyku i Stanów Zjednoczonych. Kraina karteli, szybkich karier, naznaczona rozwibrowanym powietrzem, spalona słońcem, ziemia Cormaca McCarthy’ego, od której, najwyraźniej, ten nie może się uwolnić. I faktycznie, jest w tej ziemi swoisty magnes, kto raz zaznał Południa, ten na Południe zawsze będzie wracać. Nie ma - chyba - bardziej nasyconego symboliką miejsca. Pustynia, góry, bezkresne niebo i bezlitosne słońce. “Adwokat”, osadzony z jednej strony w przestrzeni tak znanej ze stron powieści Cormaca, z drugiej naznaczony specyficznym dla filmów Ridleya Scotta ciężarem, stanowi bardzo dziwny amalgamat. Z jednej bowiem strony mamy do czynienia z thrillerem, opowieścią o jednorazowej operacji narkotykowej, która poszła bardzo źle, z drugiej zaś z czymś w rodzaju biblijnej opowieści o pysze, która pociąga za sobą nieopisane zło.
Głównym bohaterem nowego filmu Scotta jest pewien adwokat (Michael Fassbender). Niewiele o nim wiemy, nie posiada bowiem nawet imienia. Jest młody, przystojny, jest dobrym prawnikiem. Jego kobieta, Laura (Penelope Cruz), jest śliczna, młoda i bardzo w nim zakochana. Jako para są w pewnym sensie sztampowi: ładni, dobrze ubrani, zakochani w sobie. W tym układzie jednak pojawia się pewne pęknięcie. O ile bowiem ona jest niewinna, on posiada pewną skazę, a tą skazą jest pycha, która każe mu sięgnąć po więcej. Adwokat wplątuje się w rozgrywki między kartelami, zgadza się wziąć udział w jednorazowej akcji przemytniczej. Wielka ilość kokainy ma zostać przewieziona z Meksyku do Stanów Zjednoczonych. Cała operacja kończy się bardzo źle, zrządzenie losu, ślepy traf (a może iście antyczne fatum) sprawia, że transport znika a wina spada na adwokata. Będzie się miotał, wydzwaniał po ludziach, błagał, ale pogranicze nie zna litości. Adwokat nie ma przyjaciół. Nikt nie chce za niego umrzeć. Reguły są proste. Za każdą akcją kryje się jej konsekwencja, jak mówi jedna z postaci, nasze działania kreują światy. W tym świecie, świecie, który adwokat sam stworzył, nie ma przebaczenia, nie ma drugiej szansy, rzeczywistość jest linearna, wpisana w ciąg przyczynowo-skutkowy. I kiedy adwokat, w jednej z końcowych scen, uklęknie i zapłacze nad płytą CD z napisem HOLA!, jego upadek zostanie przypieczętowany.
Jest to dziwny film: thriller z rozbudowaną symboliką, portret psychologiczny ludzi, których napędza pycha, tragedia antyczna, alegoria, nowa wariacja na temat grzechu pierworodnego - opcje można mnożyć. Pełen statycznych ujęć, dyskretnego napięcia (podkręcanego genialną muzyką Daniela Pembertona) oraz świetnych dialogów - które są konikiem McCarthy’ego, “Adwokat” zrazu toczy się powoli, by potem nabrać szaleńczego rozpędu. Film bogaty jest w symbolikę. Na tyle jednak dyskretną, że przemawia ona bardziej intuicyjnie. Narkotyki przewożone w ciężarówce z szambem, długie ujęcia nieruchomej, nagiej pustyni. Gepardy, umiłowane przez jedną z postaci. Miasta ze szkła i stali. Ten świat jest jednocześnie dziwnie pusty, jakby był ziemią obdartą z wszelkiej świętości, wciąż niesytą krwi, z drugiej zaś rezonuje podskórnym drganiem. Drganie rośnie w siłę, napięcie, które wciska w fotel, antycypacja katastrofy - i ta katastrofa spadnie jak Demon Południa, ten demon, o którym pisywał Jasienica, Małaczewski, i Herling-Grudziński: demon szaleństwa, mordu i zniszczenia.
I jak to u Cormaca bywa, mamy jednocześnie pełnokrwiste i symboliczne postacie. Sam adwokat jest swoistym “człowiekiem bez właściwości” (może to kwestia Fassbendera i jego poker face’a, który świetnie sprawdził się we “Wstydzie” i “Prometeuszu”, ale na dłuższą metę staje sie trudny do zniesienia), Laura zaś wcieleniem niewinności, które zapłaci najwyższą ceną za cudzy grzech - i oni nie wzbudzają większych emocji. Brad Pitt, w roli pośrednika, też wypada w miarę sztampowo. Mroczne dykteryjki, luzacki uśmiech i biały stetson na głowie - to już gdzieś, kiedyś było. Podobnie rzecz ma się z Reinerem, właścicielem klubów, dilerem. Javier Bardem poniekąd wyspecjalizował się w rolach czarnych charakterów. W tym punkcie można by odnieść wrażenie, że obsada filmu opiera się na pewnej konwencji, w której konkretni aktorzy odgrywają de facto te same postacie. Ale na szczęście jest jeszcze Malkina (grana przez Cameron Diaz)- i ona zasługuje na osobny akapit.
Proszę wyobrazić sobie zło. Proszę mu spojrzeć w oczy. Zimne, puste, nieobecne oczy. Spojrzenie, które wwierca się w innych, jest jak mroźna szpila. Malkina, kochanka Reinera, przeraża także i jego. Śliczna, elegancka blondynka, która hoduje oswojone gepardy. Wypuszcza je na pustynię, przez lornetkę obserwuje, jak polują na zające. Jak sama mówi, jest w tym coś seksualnego. Kto pamięta “Krwawy Południk”, ujrzy w Malkinie Sędziego. Malkina jest siłą natury, czystą, skalkulowaną nienawiścią. Jest niemalże atawistyczna: zabijać i uprawiać seks. A zarazem, za tą pierwotnością, istnieje wielkie wyrachowanie, żelazna samokontrola, zdolność do kierowania poczynaniami innych. Jeżeli rozgrywka postaci przypomina partię szachów (w której adwokat jest wciąż szachowanym królem), to ona jest graczem, który po kolei eliminuje wszystkie pionki. Można oczywiście w tym punkcie zacząć biadolić, że mamy do czynienia z seksizmem, mizgonizmem i całą masą innych -izmów. Można wołać, że nie ma postaci bardziej stereotypowej niźli kopulująca z samochodami, lubująca się w polowaniach. Malkina. Można. Oczywiście. Ale gdzieś pod tym stereotypem kryje się iście pradawne, bezosobowe zło. Demon najpierw zaprasza do gry. Rozbudza te emocje, które najsilniej na nas oddziałują, żeruje na naszej słabości, sprawia, że sytuacja jawi się jako zupełnie inna - dopiero, kiedy wszystko jest już przygotowane a my odpowiednio utuczeni, wtedy zaczyna się rzeź i gra, w której każdy przegrywa wszystko. Poza demonem, który nasyciwszy się masakrą, rusza dalej.
Zarazem mamy do czynienia z tragedią antyczną - bohaterowie wikłają sie coraz dalej, gdyż nie widzą tego, co istotne (jak Edyp, który sam sobie wymierza karę) - jak i opowiedzianą na nowo historią upadku pierwszych ludzi. W obu przypadkach jednak, czynnik jest ten sam: pycha. Jest pewne powiedzenie, które znacznie lepiej brzmi po angielsku: “pride comes before the fall”, a które stanowi swoiste motto filmu. Za pychę adwokata najpierw zapłacą inni, potem on sam. Każda z postaci jest napędzana pychą, jedni wierzą we własny spryt, inni we własny dochód, każdy źle ocenia sytuację - i każdy z tych błędow wykorzystywany jest przez… zło. Bo, de facto,“Adwokat” jest historią zła. Zła narodzonego z pychy. Tam, gdzie pojawia się pycha, tam pojawiają sie za chwilę inne grzechy, będzie i nieczystość, i kłamstwo - i zabójstwo. Cormac nie byłby sobą, gdyby pod pozorem opowiadania jednej historii nie przemycił innej. W “Krwawym południku” krył się traktat nad naturą ludzką, w “Drodze” monstrualna alegoria o światłości, która nie zgaśnie, “The Sunset Limited” był moralitetem - a “Adwokat” to surowe, minimalistyczne memento. Scott od siebie dodaje ciężar. Trudno to wysłowić, jest to bardziej intuicyjne niż intelektualne, ale filmom Scotta towarzyszy pewien ciężar, jakieś brzemię, znamię, stygmat - jakkolwiek to nazwać, za każdym razem, pod fabułą kryje się jakieś coś, co przytłacza, wciska w fotel. Pamiętam, że po “Prometeuszu”, musiałam usiąść na stopniach warszawskiej Kinoteki i walczyć jednocześnie z zawrotami głowy i niepokojem. Po “Adwokacie” wyszłam przytłoczona, z poczuciem, iż oto, w kinie, obcowałam ze złem.**
Do tej pory w uszach rezonuje mi straszliwe przesłanie Malkiny: “And the slaughter to come is probably beyond our imaginig.” A reszta? Reszta jest milczeniem.
Ola Koehler
„Adwokat”, reż: Ridley Scott, Michael Fassbender, Penélope Cruz, Cameron Diaz, Javier Bardem, Brad Pitt, Bruno Ganz
—————————————————————————-
—————————————————————————-
Polecamy wSklepiku.pl!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250655-adwokat-demon-pychy-genialna-partia-szachow-duetu-mccarthy-scott-recenzja-dvd