Hollywood ostatecznie rozliczył się z traumą niewolnictwa?

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Screenshot YouTube
Screenshot YouTube

Czy kino rozlicza się na siłę z erą niewolnictwa, co pokazało, wynosząc na piedestał w ostatnich dwóch latach filmy traktujące o najciemniejszej karcie w historii USA?

Takie głosy pojawiły się w niektórych konserwatywnych mediach wraz z wielkim sukcesem, jaki tegoroczny triumfator odnosił na najważniejszych galach tego roku: Złotych Globach, BAFTA i Oscarach. Mógłbym się z taką tezą, z pewnymi zastrzeżeniami, nawet zgodzić, gdyby nie jeden zasadniczy szkopuł. Otóż „Zniewolony” Steve’a McQueena to ocierający się o wybitność film, który mimo bardzo mocnej konkurencji w tym roku na Oscara w najważniejszej kategorii zasłużył. Piszę to z pozycji zupełnie obiektywnych, bowiem „Zniewolony” nie był moim faworytem tegorocznej gali. Niemniej, trzymając kciuki za „Wilka z Wall Street” Martina Scorsese, przyklasnąłem sukcesowi opowieści o 12-letniej niewoli „wolnego” człowieka. Film twórcy „Wstydu” jest spojrzeniem na kwestie niewolnictwa z innej perspektywy. Perspektywy nie-Amerykanina. Cały świat zapomniał, iż niewolnictwo nie było wymysłem Amerykanów, i warto, by inne narodowości też spojrzały krytycznie na własną historię. Dlatego też istotą sukcesu tego obrazu jest to, że nakręcił go człowiek mieszkający w imperium, nad którym w erze kolonializmu nigdy nie zachodziło słońce. Nie zapominajmy, że zdecydował się on nakręcić film w miejscu, które od kilku dekad nieśmiało stara się ten temat ostatecznie uhonorować.

Odjechany balet śmierci

Mimo że rasizm od dawna jest zwalczany w USA wszelkimi możliwymi sposobami, Akademia długo zwlekała z nagrodzeniem najważniejszym Oscarem filmu traktującego o niewolnictwie. Czy wynika to z dziwacznie pojętego konserwatyzmu akademików, których lewica odsądzała kilka lat temu od czci i wiary za to, że najważniejszego Oscara nie dała progejowskiej „Tajemnicy Brokeback Mountain”? Podejrzewam, że wytłumaczenie tego stanu rzeczy jest o wiele prostsze. Akademicy czekali na film, który całościowo wybieli bruzdę na wizerunku kraju, którego założeniem był realny, daleki od szkodliwych europejskich jakobińskich naprawiaczy świata, egalitaryzm. Nie można bowiem zapominać, że wychodzenie Ameryki z bezpośredniego spadkobierstwa niewolnictwa, czyli rasizmu, które niestety dziś przeobraziło się w odwrotnie opresyjny system polowania na tych, którzy łamią arbitralnie narzucone normy poprawności politycznej, trwało razem z ewolucją kina. To gwiazdy od Ronalda Reagana po Marlona Brando głośno protestowały przeciwko segregacji rasowej, a Hollywood próbował się wpasować w osadzenie największego grzechu Ameryki w historii tego kraju. Jednak ma to swoje niuanse, trudne do zrozumienia dla Europejczyków.

Pierwszym czarnoskórym aktorem, który został nominowany do Oscara, był Sidney Poitier w 1958 r. Zdobył on statuetkę siedem lat później za film „Polne lilie”. Co może zaskakiwać, w historii kina amerykańskiego jeszcze tylko trzech czarnoskórych aktorów dostało Oscary za role pierwszoplanowe (Denzel Washington, Forest Whitaker i Jamie Foxx). Tylko czterech Murzynów otrzymało Oscara za rolę drugoplanową. Natomiast w całej historii amerykańskiego kina nagrodę za pierwszoplanową rolę kobiecą zdobyła tylko jedna (sic!) Afroamerykanka. Była to Halle Berry za „Czekając na wyrok”. Jest to sytuacja dosyć znamienna, wbrew temu, co mówią czarujący rzeczywistość ludzie prawicy niezauważający, że skomplikowany i wielowarstwowy problem wychodzenia z rasizmu nie był czymś wydumanym.

Doskonale to ukazał nie do końca udany zeszłoroczny film, który przed premierą był uważany za jednego z oscarowych faworytów – „Kamerdyner”. Oczami służącego kilku prezydentów USA mogliśmy zobaczyć wszystkie odcienie walki czarnych o równouprawnienie. Bez zbytniego stygmatyzowania rodem z kina Spike’a Lee czy narzekactwa Johna Singletona najciekawszy obok McQueena czarnoskóry reżyser młodego pokolenia Lee Daniels dobitnie (choć zbyt schematycznie i podręcznikowo) zarysował nie tylko historyczne racje Murzynów, ale również napiętnował radykalizm terrorystycznego odłamu ich ruchu (Czarne Pantery). Film nie został jednak doceniony przez Akademię nawet jedną nominacją do Oscara. W poprzednich latach pojawiało się wiele znaczących oscarowych filmów o walce z rasizmem.

Do najważniejszych można zaliczyć symboliczne i klimatyczne „Miasto gniewu”, do dziś sprawiające ból „Mississippi w ogniu”, odważny jak na swoje czasy i przełomowy „Zgadnij, kto przyjdzie na obiad”, wielki pod każdym względem „Zabić drozda”, męczącą poprawnością, ale interesującą „Chwałę”, przesłodzony Spielbergowskim patosem „Amistad”, "Czas zabijania" i w końcu nudnawy, choć bardzo realistyczny „Lincoln” tego samego reżysera. Oczywiście nie można zapominać o komiksowym, „odjechanym” balecie śmierci Quentina Tarantino „Django”. Zatrzymajmy się przy nim na chwilę.

Film o krwawej wendecie wyzwolonego przez antyrasistowskiego Niemca Murzynie był przełomowy. Mimo Oscara za przewrotny i błyskotliwy scenariusz oraz doskonale niepoprawne politycznie zaczepienie „Wuja Toma” (kapitalny esej o Polakach płaszczących się przed swoimi oprawcami popełnił na ten temat „wSieci” Krzysztof Koehler) podejrzewałem, że film Tarantino to preludium do poważniejszej opowieści o najgorszych chwilach rasizmuw USA. „Django” był odreagowaniem, chłopięcym tupnięciem nogą na wieloletnie krzywdy, jakich doświadczyli „podludzie” o innym kolorze skóry. U Tarantino nie było niuansów. Była męska i murzyńska wersja Panny Młodej z „Kill Bill”, który postanowił zrobić „jesień średniowiecza” z zadków rasistów z Południa USA. Oscar dla tego komiksowego, umownego scenariusza był jednoznacznym wskazaniem akademików: jesteśmy gotowi na wielowarstwowy obraz o niewolnictwie. Dajcie nam coś dobrego. Nagrodzona trzema Oscarami (najlepszy film, scenariusz adaptowany i rola drugoplanowa dla zjawiskowej i świetnej, aczkolwiek przecenionej przez Akademię roli Lupity Nyong’o) opowieść jest tak nieprawdopodobna, że nadawała się na taki film idealnie.

Dwupak zniewolenia

„Zniewolony” jest oparty na prawdziwej historii skrzypka Solomona Northupa, który został podstępnie porwany w 1841 r. z Saratogi (Nowy Jork), gdzie mieszkał jako wolny człowiek. Mężczyzna przez dwanaście lat był przetrzymywany w Luizjanie na plantacji bawełny, doświadczając horroru niewolnictwa dwie dekady przed wojną secesyjną, która zakończyła największy grzech „Miasta na Górze”. Po odzyskaniu wolności Northup stał się znanym działaczem ruchów walczących z niewolnictwem i spisał swoje przeżycia w książce. Największą siłą tego filmu jest właśnie nazwisko jego reżysera. Pisałem w recenzji na wNas.pl, że twórca autorskich „Głodu” i „Wstydu” mimo pracy w Hollywood zachowuje własny styl opowiadania. Wyobcowanie, zagubienie, subiektywna narracja z perspektywy bohatera oraz niekonwencjonalny obraz udręczonego ciała – to elementy, które pojawiały się w kinie Brytyjczyka i są namacalne w „Zniewolonym”. Nie bez związku dla wymowy filmu jest fakt, że McQueen jest Brytyjczykiem, i może z pewnego dystansu spojrzeć na kwestię niewolnictwa. Solomon Northup też był człowiekiem dalekim od świata niewolników.

Wykształcony, obyty w świecie muzyk trafił do świata, gdzie stał się rzeczą, kawałkiem mięsa sprzedawanym na rynku niczym okaz bydła. Język, elokwencja, wykształcenie, znajomość świata i bywanie na salonach – to wszystko różniło go od „czarnuchów”, z którymi się styka po porwaniu. Zarówno Amerykanie, jak i Europejczycy wychowani w dobrobycie nie mają pojęcia, czym jest zniewolenie. Może właśnie dlatego historia Solomona, który też trafił na plantację z innego świata, tak bardzo do nas przemawia. Łatwiej jest poczuć ból człowieka bliskiego niż kogoś znanego jedynie np. z kart książek. Na pierwszy rzut oka, kto może powiedzieć, że Oscary znów wygrał film skrojony pod gusta widza wychowanego na schematycznym, sentymentalnym, przesiąkniętym patosem kinie. W przypadku „Zniewolonego” jest zarzut chybiony. Mimo że McQueen przykłada dużą wagę do poszczególnych ujęć (porażające, długie, pozbawione dialogów sceny fizycznego i psychicznego cierpienia), to ważniejsza od formy całego filmu jest główna postać. Choć podzielam zachwyt nad oscarową rolą Matthew McConaugheya w „Witaj w klubie”, to trochę mi żal wybitnej kreacji również Brytyjczyka Chiwetela Ejiofora, który oddał złożoność ważnej dla emancypacji Murzynów postaci za pomocą subtelnych środków, unikając fanfaronady i taniego aktorskiego sentymentalizmu. „Zniewolony” to oddanie hołdu milionom ofiar rasizmu za pomocą zsubiektywizowanego obrazu dramatu jednostki.

Jeżeli pod tym kątem spojrzymy na ten tytuł, zrozumiemy, skąd taki nad nim zachwyt w świecie kina. A jeżeli zrobimy sobie ze „Zniewolonego” i „Django” swoisty „dwupak”, to nasycimy się filmową interpretacją amerykańskiego zniewalania bliźnich w majestacie prawa, które wynikało też, bądźmy sprawiedliwi, z bycia „niewolnikiem konkretnych czasów”. Warto obejrzeć „Jeffersona w Paryżu” czy serial „John Adams”, by się przekonać, że nawet liberalni ojcowie założyciele USA mieli wielki kłopot z przestawieniem swojej mentalności. Trudno powiedzieć, czy powstanie w Hollywood w najbliższym czasie równie doskonały obraz o niewolnictwie. Ja na razie sobie takiego nie wyobrażam, choć przecież po „Liście Schindlera” niewielu wyobrażało sobie mocniejszy cios filmowy w Holokaust. A jednak zjawił się Roberto Benigni ze słodko-gorzką perłą „Życie jest piękne” oraz Roman Polański z indywidualnym dramatem zagubionego pośród ruin Warszawy Żyda, „Pianistą”. Czy Hollywood uporało się, dając Oscara „Zniewolonemu”, z traumą niewolnictwa? Hollywood jest oknem Ameryki. Warto więc zadać sobie pytanie o to, czy USA z takiej traumy się podniosły. Szalejąca i zupełnie irracjonalna poprawność polityczna, która preferuje tzw. pozytywny rasizm, pokazuje, że tej kropki nad „i” jeszcze nie postawiono.

Łukasz Adamski (wSieci)

Autor

Budzimy się wPolsce24 codziennie od 7:00 rano Budzimy się wPolsce24 codziennie od 7:00 rano Budzimy się wPolsce24 codziennie od 7:00 rano

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych