Jima Jarmuscha i braci Coen pozornie nic nie łączy. Pierwszy to reżyser introwertycznych obrazów o ludziach dziwnych, chowających się przed światem, drudzy – tworzą filmy łączące komizm i tragizm, dramatyczność i błahość. Wszyscy wymienieni tutaj twórcy to outsiderzy Hollywood – Jarmusch trochę bardziej, rodzeństwo nieco mniej. Wszyscy w zeszłym roku nakręcili swoje najnowsze dzieła, które niedawno miały swoją premierę w kraju. Jak zwykle – z kilkumiesięcznym opóźnieniem, ale do tego chyba każdy się już przyzwyczaił. W obu filmach ważną rolę gra muzyka, a ich naturalną scenerią jest amerykańska metropolia. W każdym z obrazów głównym bohaterem jest artysta. Z tego właśnie powodu ciekawie zestawić ze sobą oba tytuły. W filmie Jarmuscha „Tylko kochankowie przeżyją” w główną postać introwertycznego egocentryka Adama wcielił się udanie Tom Hiddleston. Ten, nieruszający się nigdzie bez ciemnych okularów, podstarzały got, pozujący na Eldritcha z The Sisters of Mercy, pijający z kieliszków ludzką krew trzydziestoletni chłoptaś, jest wyjątkowo irytującą figurą. Arystokratyczne maniery, wystudiowane pozy, mizantropia, wewnętrzny i zewnętrzny chaos – raczej mało kto chciałby się zaprzyjaźnić z takim osobnikiem. Do tego jest artystą pełną gębą. Tworzy postrockową muzykę z użyciem archaicznego sprzętu do nagrywania. Ot, egzaltowany dupek.
Równie rozedrganą osobowość widzimy w filmie Coenów „Co jest grane, Davis?”. Oscar Isaac jako folkowy muzyk, niespełniony grajek i wokalista Llewyn Davis miota się po ekranie, wchodząc w pechowe układy i słabe sytuacje. Naturalnie, czyni to z własnej winy. Bohater uwodzi dziewczyny, a potem kombinuje im lekarza do aborcji. Zaiste, wielka odpowiedzialność. Jest artystą niepokornym, niezależnym. Nikomu na nim nie zależy – copyright by Zacier. Llewyn gra po podrzędnych klubach, śpiewając swoje proste, aczkolwiek ładne piosenki. Jest bardziej komunikatywny, a dzięki temu mniej irytujący niż bubkowaty Adam z „Kochanków” Jarmuscha.
Ten ostatni chowa się przed ludźmi, z paniką wypatrując fanów stojących pod jego domem. Jest anonimowy, a stworzoną przez niego muzykę, na winylach rzecz jasna, w końcu mamy do czynienia z arystokratą ducha, rozprowadza jego znajomy Ian. Drugi rozpaczliwie żąda sławy, czego najlepszym dowodem jest scena w wytwórni płytowej. Występ zdesperowanego Llewyna Davisa przed zblazowanym szefem koncernu budzi śmiech i politowanie. Stary wyga, który muzyków i zespoły produkuje, kontra szlachetny dzikus folka – Llewyn Davis. To nie może się udać.
Adam żadnej wytwórni płytowej nie potrzebuje. Sam dba o to, aby jego nagrania ukazywały się w mikroskopijnych nakładach, a raczej zajmuje się tym Ian – jedyny człowiek spoza świata artysty, któremu ten ufa. Widać tutaj doskonale, jakie spustoszenie nastąpiło w przemyśle muzycznym. W latach 60., gdy dzieje się akcja „Co jest grane…” koncerny wydawnicze to ogromne molochy z własnymi studiami nagraniowymi. Dzisiaj muzyki słucha się na Youtube, a winyl jest obiektem pożądania hipsterów i współczesnych snobów. Historia zatoczyła koło, muzyka zeszła do katakumb.
Ale zarówno jeden jak i drugi artysta widzą siebie jako kogoś obdarzonego wielkim talentem. Adam nie pozwala nikomu bez pozwolenia słuchać swoich nagrań. To mroczne, instrumentalne kompozycje z pogranicza postocka i sludge, kojarzą się one z Isis czy Cult of Luna, a ich otoczka jest iście gotycka. Z kolei Llewyn gra i śpiewa w duchu wczesnego Boba Dylana oraz innych ówczesnych folkowych piosenkarzy. Świetną sceną jest wymiana zdań między Llewynem a starym, kutym na cztery nogi jazzmanem. Miłośnik jazzu, gruby, antypatyczny, śliniący się stary brodacz, z pogardą traktuje granie na trzech akordach, podobnie jak później wyznawcy rocka symfonicznego odnosili się do punkowej rewolty.
W życiu artysty ważną rolę gra również miłość. Ten wątek został silnie wyeksponowany przez Jarmuscha. Wybranka Adama, podobnie arystokratyczna i wampiryczna Eve (Tilda Swinton) tworzy z nim parę totalną. Romantyczne uczucie, które łączy kochanków, trwa już bardzo długo i pewnie będzie trwać wiecznie, co wynika oczywiście z pewnej kreacji postaci, której tutaj nie zdradzę. Zachowanie obojga jest egzaltowane, nieznośnie teatralne, wystudiowane do granic możliwości. Powitanie zakochanych jest celebrowaną, obwarowaną ściśle ustaloną etykietą, uroczystością. Miłośnicy Castle Party i muzyki gotyckiej będą zachwyceni. Adam i Eve (para iście biblijna) wędrują nocami przez puste miasto, toczą intelektualne dysputy, izolują się od całego świata. Wieczorne wyjście, na które zaprasza ich siostra Eve – Ava, kończy się towarzyskim kataklizmem. Świat stanowią bezduszne zombie, jak nazywa ich Adam, od których trzeba się odseparować.
U Coenów takich dylematów nie ma. Llewyn „zalicza” panienki, chociaż reżyserzy szczędzą nam szczegółów. Zresztą ani w jednym ani w drugim filmie nie ma żadnej sceny erotycznej – miła odmiana po odmienianym przez przypadki seksie w głównym nurcie Hollywood i europejskim kinie artystycznym. Miłość to dla Llewyna abstrakcja, podobnie jak poprawne relacje z bliźnimi. Jednak bohatera tego nie można w specyficzny sposób nie polubić. Jest ludzki, reprezentuje to, co w nas słabe, nasze pechy, głupie wybory. Chce dobrze, a wychodzi jak zwykle. Natomiast z artystą z „Kochanków” nie chciałbym mieć niczego wspólnego. Nie tylko z powodu mrocznej tajemnicy, którą nosi, ale przede wszystkim dlatego, że jest on podstarzałym dzieckiem emo, mentalnie rozkapryszonym bachorem przekonanym o własnej wyjątkowości. A przecież muzykę, którą tworzy, nie sposób nazwać oryginalną. Podobnie zresztą jak piosenki grajka z obrazu Coenów. Tylko, że Llewyn Davis zdaje się mieć do nich pewien dystans.
Myślę na koniec, co wynikłoby ze spotkania obu muzyków. Czy Llewyn zabiłby Adama ironią? A może to Adam wyrzuciłby Davisa za drzwi? Z pewnością nie połączyliby sił. Po pierwsze, grają zupełnie inną muzykę, a po drugie żaden z nich nie umie współpracować w zespole. Jak dla mnie pojedynek wygrywa mieszkający w tętniącym życiem Nowym Jorku Llewyn Davis. Adam z rozpadającego się Detroit nie ma mi nic ciekawego do powiedzenia, ani do zagrania. Posłucham piosenki o dramatycznych okolicznościach porodu angielskiej królowej. Tej, którą odrzucił szef koncernu płytowego w filmie Coenów. I gdybym miał wrócić do obu filmów, z dzieła Jarmuscha bym zrezygnował, odnajdując przyjemność w obcowaniu z niezwykłą szują, Llewynem Davisem, ale szują sympatyczną, ludzką i po trosze mieszkającą w każdym z nas.
Michał Żarski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250633-portrety-artystow-czasu-kryzysu-tylko-kochankowie-przezyja-i-co-jest-grane-davis
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.