Piotr ZAREMBA o książce BÓG W HOLLYWOOD. Recenzja

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Screenshot YouTube
Screenshot YouTube

Napisałem na okładce tej książki:

Czekałem na kogoś takiego jak Łukasz Adamski, kogoś, kto połączy miłość do kina z konserwatywną i katolicką wrażliwością. Ktoś taki nie tylko opowie nam ciekawą historię o wątkach religijnych w amerykańskim filmie, ale pomoże nam spojrzeć prawidłowo na świat współczesny – bez uległości, bez cielęcego ulegania modom, ale z sympatią i zrozumieniem dla człowieka zagubionego.

Od czasu, kiedy to napisałem, przeczytałem raz jeszcze książkę Łukasza Adamskiego „Bóg z Hollywood”. I choć nie jest przesadnie gruba, wciąż odkrywam w niej coś nowego. Dowiaduję się o nowych filmach, choćby o „There Be Dragons” Rowana Joffé opowiadającym o założycielu Opus Dei ojcu Escrivie. Coraz bardziej doceniam pasję autora, który kino kocha do tego stopnia, że skacząc po tematach, epokach i modach, zawsze dostrzeże coś nowego, niepokojącego, a czasem zachwycającego. Zachwycamy się razem z nim, jakby nas prowadził za rękę.

Nawet formuła monologu skierowanego bezpośrednio do czytelnika i pełnego wykrzykników, retorycznych pytań oraz swoistych aktów skruchy, często w innych tego typu dziełach drażniąca i pretensjonalna, akurat u Adamskiego bywa ujmująca. Adamski nie napisał historii relacji między kinem a religią chrześcijańską. To swoisty esej, subiektywny wybór wątków wartych zainteresowania.

Mamy więc sylwetki ludzi Hollywood, którzy byli lub są wierzący, przy czym zamiast żelaznego w takich przypadkach Mela Gibsona (o którym tylko się wspomina, bo zbyt znany) poznajemy tu dzieje religijnych wzlotów i upadków tak zaskakujących postaci jak Alfred Hitchcock, Andy Warhol, Steve McQueen, a z postaci całkiem współczesnych: Martin Sheen, Whitney Houston czy Denzel Washington. Słyszeliście o chrześcijańskim zaangażowaniu Washingtona? Znamy go wyłącznie jako wiecznie młodego murzyńskiego amanta. A Whitney Houston?

Potem mamy całkiem subiektywnie wybrane, lecz pełne entuzjazmu opowieści o twórczości Abla Ferrary („Zły porucznik”) i Martina Scorsese, których często z tą tematyką w ogóle się nie łączy. Mamy zgrabniutkie szkice na takie zadane tematy jak ksiądz w kinie amerykańskim, jak wątek diabła i egzorcyzmów, czy nawet kończący książkę nieco figlarny rozdział o komedii opatrzony pytaniem Kevina Smitha o to, czy Bóg ma poczucie humoru. Mamy wreszcie sporo dygresji, choćby o znakomitym filmie „Wątpliwość”. Wynika z nich, że nie zawsze Kościół jest w filmie karykaturą. Adamski stawia dwie podstawowe tezy.

Pierwsza jest taka, że choć Hollywood to wielki ośrodek poglądów i postaw sprzecznych z chrześcijaństwem, to przecież jego większy niż w przypadku kina europejskiego związek z widzem każe też stosunkowo często do Boga wracać. Czasem z powodów czysto komercyjnych, a czasem dlatego, że na dnie wielu dusz tli się światełko przywiązania do religijnej tradycji. Miewamy również do czynienia z nawróceniami. Choć autor wiele filmów i postaci osądza surowo, choć nie potrafi ukryć emocji, kiedy wytyka współczesnemu światu bezduszność i niekonsekwencje w stosunku do takich tematów jak aborcja czy diabeł, umie też być, co podkreśliłem we wstępie, zaskakująco pełen zrozumienia dla ludzkich ułomności, grzechów i życiowych niekonsekwencji. Pokazuje, jak wiara niektórych z jego bohaterów zmaga się nie tylko z ich grzesznymi skłonnościami, ale z całkiem niechrześcijańskimi poglądami, np. u Martina Sheena, który próbuje pogodzić katolicyzm z liberalnymi poglądami politycznymi. A jednak to Sheen zagrał w ładnym filmie swojego syna Emilia Esteveza „Droga życia” ( film jest dołączony gratis do książki Łukasza Adamskiego-przyp.red) o pielgrzymce do Santiago de Compostela. Czy ten obraz nie mógł nikogo zbliżyć do Boga? Mógł.

Druga teza Adamskiego, z którą generalnie się zgadzam, jest taka, że współcześni gorliwi chrześcijanie czy konserwatyści ani nie znają popkultury, ani nie umieją się nią posługiwać. Nie tylko jako twórcy, lecz także jako konsumenci. Cały świat kina potrafi ą postrzegać jako jednolicie wrogi, nie szukając ani sympatyczniejszych wątków i dzieł, ani znośniejszych twórców. Unikając dyskusji, a często po prostu zamykając oczy. To generalnie prawda, choć prawdą jest i to, co „Bóg w Hollywood” pokazuje także. Ten świat sam potrafi ukrywać swoje lepsze dzieła, a na pewno ich nie nagłaśnia. Film wybitnego w końcu reżysera Rolanda Joffé (tego od „Misji”) o ojcu Escrivie nie wszedł nawet na polskie ekrany. Ilu z nas słyszało o „Drodze życia” z Sheenem? Nikomu specjalnie nie zależało, żebyśmy usłyszeli.

Mimo wszystko apel, abyśmy oglądali krytycznie, ale z wiarą, że wiele filmów pozornie od nas odległych może się przydać, jeśli nie w prostej ewangelizacji, to w dyskusji o kształcie współczesnego świata, wydaje się sensowny. Ponurych ortodoksów może zniechęcić pewna figlarność Adamskiego, który nie wyklina takich obrazków jak komedia na tematy religijne „Dogma” Kevina Smitha, choć dostrzega jej kontrowersyjności i głupstwa. Z kolei czytelników o wrażliwości antykonserwatywnej może odstraszyć jego misyjny zapał.** Ludzie o lewicowo-liberalnych poglądach nie lubią się do nich przyznawać wprost, gdy się rozmawia o sztuce. Udają, że ich przesłanie jest po prostu odkrywaniem rzeczywistości. Za to pogląd innych – to już ideologia. Łukasz Adamski potrafi się z takim napuszeniem, z taką hipokryzją rozprawić, ale robi to bez cienia typowego dla części prawicy intelektualnej gniewnego hejterstwa przemieszanego z dogmatyzmem oraz nudziarstwem. On nie ogłasza doktryn. On idzie przez świat i nam go pokazuje. Warto za nim ruszyć. Warto się dać zaprosić.

Piotr Zaremba

tytuł
tytuł

Recenzja ukazała się w najnowszym wydaniu tygodnika „wSieci” Numer 10(66)2014

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych