Co by tu puścić DZIECIOM? – przegląd albumów (niekoniecznie) dla najmłodszych

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Takie będą rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie! Ten ponadczasowy bon mot Staszica dotyczy nie tylko edukacji. Sprawdza się też w dziedzinie kultury. Dziecko uwrażliwiane od małego na sztuki piękne ma na starcie przewagę nad tym chowanym na radiowej papce i japońskich animacjach. Dlatego cieszy wysyp płyt, które nie tylko nie obrażają inteligencji milusińskich, ale wręcz ją pobudzają. Oto przegląd najbardziej nietypowych krążków dla dzieci, jakie ukazały się ostatnio w Polsce. Dorośli też mogą na nich znaleźć coś dla siebie.

Zacznijmy od materiału najstarszego wiekiem. W sferze kulturalnej ubiegłemu rokowi patronowali Julian Tuwim i Witold Lutosławski. Nie dziwi więc wydanie płyty, na której ich dokonania się krzyżują. Nawet, jeśli są to dokonania lżejszego kalibru – bo dla najmłodszych. Ale, ale – dlaczego musimy a priori zakładać, że to, co dla dzieci, od razu musi być pośledniejszego gatunku? Powojenne losy Tuwima to epizod żałosny – legitymizował swoim talentem władzę komunistów. Był jednak zakątek, gdzie mógł być szczery sam ze sobą i twórczo się wyżyć –właśnie poezja dla dzieci. A Lutosławski musiał traktować ilustrowanie tych wierszy muzyką w kategoriach misji. Te kompozycje podpisywał własnym nazwiskiem, podczas gdy z pisanymi dla pieniędzy popularnymi piosenkami kojarzony być nie chciał i ukrywał się pod pseudonimem Derwid. Reinterpretacji tego lekko przykurzonego materiału na albumie „Lutosławski, Tuwim. Piosenki nie tylko dla dzieci” dokonała Dorota Miśkiewicz, z akompaniamentem fortepianowo-perkusyjnego tria Kwadrofonik.

Lutosławski chciał, żeby utwory te były wykonywane „przez dzieci i dla dzieci”. Chwalebne to i słuszne, ale trudno jest odejść od starych nawyków. Dlatego mamy tu połączenie prostych, ujmujących melodii wokalnych z aranżacjami, które chwilami bardziej pasują do współczesnej, niełatwej kameralistyki. Traktowanie fortepianów staccato przez Kwadrofonik przypomina mi trochę eksperymenty jazzowego awangardysty z lat 60tych – Keitha Tippetta. A i pani Miśkiewicz czasem za bardzo daje się ponieść pasji właściwej jazzowym wokalistkom (ten scat w „Tańcu”…). Niedawno słuchaliśmy tego krążka z kolegą. Minę kolega miał nietęgą twierdząc, że on musi się przy jego odbiorze skupić - a cóż dopiero jego córeczka! Ja doświadczenie ojcostwa mam jeszcze przed sobą, ale chrześniakowi też bym tego dla rozrywki nie puścił. Dziwna trochę ta płyta. Mam wrażenie, że mało kto tu myślał o dzieciach. I kompozytor sprzed pół wieku i jego współcześni interpretatorzy woleli sami bawić się dźwiękową materią jak brzdące. Tylko Tuwim pozostaje tu prawdziwym przyjacielem najmłodszych. Album traktuję więc raczej jako ciekawostkę niż jako środek do zapewnienia rozrywki pociechom. Mnie osobiście ta płyta się podoba, ale ja nasłuchałem się w życiu wszelakiej awangardy.

Miałem pewne obawy przed włączeniem wystawianego na deskach warszawskiej Syreny musicalu „Kot w Butach” spółki Jacek Bończyk/ Zbigniew Krzywański. Współpraca znakomitego aktora z dawnym gitarzystą Republiki układa się kilkutorowo. Jako Depresjoniści wydali dwie wypełnione autorskim materiałem płyty, na których dali wyraz fascynacji King Crimson – głównie tym z lat 80tych i późniejszych. A że potrafili połączyć awangardowy aranż z dobrymi melodiami i niegłupimi tekstami Bończyka – to były to płyty świetne. Panowie mają na szczęście wyczucie odbiorcy i wiedzą, że to, co sprawdzi się w rockowym klubie, może nie przejść na deskach teatru. Dlatego przygotowany przez nich musical „Terapia Jonasza” (libretto Bończyka, muzyka Krzywańskiego), wystawiany w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, a potem wydany w formie płytowej, prezentował prostsze, bardziej piosenkowe formy. Czasem tylko „Krzywy” przypominał sobie że jest rockmanem i odpalał gitarowe petardy, ale bez szkody dla czytelności utworów. **Przed przesłuchaniem „Kota w Butach” miałem cichą nadzieję, że panowie i tym razem przykroili swoją twórczość do adresata – najmłodszego.

Bo gdyby znowu zaczęli się bawić we Frippa i Zappę, dzieciaki mogły się pogubić w dźwiękowej materii. Jak wyszło? Fajnie, naprawdę fajnie! Krzywański w wywiadach radiowych opowiadał, że tworzenie dla dzieci pozwala ukształtować ich gust, chronić je przed tandetą. Jeśli tak rozumie swoją rolę, to zadanie wypełnił. Piosenki z „Kota w butach” są proste, dobrze skrojone i melodyjne. Szczypta rock’n rolla (np. w „Piosence o butach” czy „Kosiarzach-Żniwiarzach”) jest tylko przyprawą. Ciekawostek jest zresztą więcej, choćby ciekawie zaaranżowana chóralna „Kołysanka” czy ewidentnie soulowa „Piosenka Złego Czarodzieja”. Bończyk-tekściarz wyzbył się na okoliczność pisania dla dzieci firmowej melancholii i stworzył ciepłe, pogodne liryki. Co więcej – zawarł w tekstach dawkę staromodnej, ale jakże potrzebnej dydaktyki. Bo jak inaczej nazwać „Piosenkę o uczeniu się z przyjemnością”? Po prostu serce rośnie! Dodajmy do tego świetną wokalną interpretację aktorów Syreny (to fachowcy, pamiętam, jak jedną z Wiewiórek kilka lat temu widziałem w monodramie z piosenkami Janis Joplin!). Album sprawdza się jako osobne słuchowisko, ale też zachęca do pójścia na spektakl. Polecam z czystym sumieniem!**

Na koniec płyta moim zdaniem najwspanialsza. Mowa o wypuszczonym na rynek pod koniec ubiegłego roku zbiorze „Kołysała mama smoka - powrót” Kai i Janusza Prusinowskich. Nie jest to materiał świeży, a łączne wydanie dwóch albumów, które ukazały się w 2007. i 2008. roku. Nakłady dawno się wyczerpały, a naprawdę szkoda byłoby, żeby takie cudo było niedostępne. Państwo Prusinowscy stworzyli dwadzieścia muzycznych ilustracji do kołysankowych tekstów Joanny Papuzińskiej – mocno niedzisiejszych. Takich, gdzie bajka jest bajką, a nie dekonstrukcją siebie samej. Żadnych shrekowych mutacji, żadnego puszczania oka do dorosłych. Tu dziecko ma prawo jeszcze chwilę pozostać dzieckiem. Dziewczynka ma zgodnie z wszelkimi prawidłami być księżniczką, a chłopiec – galopującym do niej rycerzem (a nie na odwrót – genderystów w tym momencie krew zalewa!). Prusinowski, prawdziwy ekspert od folkloru, nienachalnie wchodzi na terytorium muzyki dawnej (zresztą konia z rzędem temu, kto te dwie sfery rozdzieli). Zapewnia nietypową oprawę dźwiękową dzięki wykorzystaniu m.in. fisharmonii, cymbałów, okaryny, drumli czy liry korbowej. Sam używa swojego barytonu w nieco aktorski sposób, natomiast jego żona… Chwila, sprawdzam w książeczce – pisze wyraźnie „Kaja Prusinowska”. Ale gdyby pani Kaja nie śpiewała po polsku, tylko w języku Szekspira, mógłbym ją pomylić z divą brytyjskiego folku - Judy Dyble z Fairport Convention – podobny głos, podobna maniera… Świetnie wypadają momenty, gdy do głosu dochodzą dzieci – dialog w „Kołysance dziadka” jest po prostu uroczy. Paradoksalnie właśnie ta płyta, najbardziej nakierowana na dziecięcą wyobraźnię, jest też najbardziej uniwersalna. Idę o zakład, że rodzice będą jej słuchali także wtedy, gdy dzieci nie ma w pobliżu. Taka „Królewna” na przykład zastosowań może mieć wiele. Jak już tata uśpi córę tą piosenką, to bez żadnego wstydu może ją puścić mamie – jako serenadę. Aż się z tego zaczarowanego świata nie chce wychodzić! Ten album przypomni rodzicom wychowującym dzieci, co tak właściwie chcą im przekazać. Zero fałszu, zero kalkulacji. Po prostu mądrość, dobro i piękno.

Ciekawa sprawa – wszystkich tych płyt ja, trzydziestodwulatek, słuchałem z autentycznym zainteresowaniem. „Piosenek nie tylko dla dzieci” jako łyku – mimo wszystko – nieprzesadzonej awangardy, „Kota” jako dobrego wodewilu, a „Kołysała mama smoka” po prostu jako okruchu piękna. Ale nie mój gust ma być tu miarą. O ile mogę wejść w skórę dziecka (chciałoby się drugi raz, oj chciało…), to dokonań państwa Prusinowskich i tandemu Bończyk/ Krzywański słuchałbym do oporu, a Doroty Miśkiewicz i Kwadrofonik – z pewną rezerwą.

Paweł Tryba

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych